Na początek czeka nas przeprawa przez internetową stronę https://evisa.kdmid.ru. Polskiej wersji językowej nie ma, wybieramy więc angielską (jest jeszcze rosyjska). Rejestrujemy się do systemu (podając maila i hasło) i tabelka po tabelce wypełniamy dane. Rosyjski MSZ pyta nas nie tylko o numer paszportu, datę urodzenia, płeć i narodowość. Chce też wiedzieć, kiedy ostatnio byliśmy w Rosji, kiedy przewidujemy nasz przyjazd i gdzie dokładnie będziemy nocować podczas pobytu w obwodzie. My nocować nie będziemy, ale i tak musimy tę informację podać. - Najlepiej wybrać jakiś hostel ze strony booking.com, wpisać jego dane i będzie ok – radzi znajomy. Tak też robimy.
Najwięcej problemów sprawia nam załadowanie do formularza zdjęcia. Okazuje się, że zeskanowane zdjęcie paszportowe nie spełnia wymogów. „twarz jest za blisko, rozmiar zdjęcie niewłaściwy” - informuje nas komputerowy system wizowy.
Na ratunek przychodzi redakcyjny grafik, który przerabia zdjęcie zgodnie z wytycznymi podanymi przy linku do załadowania zdjęcia. Wniosek? Przy wykonywaniu zdjęć do paszportu koniecznie poproście fotografa o elektroniczną wersję waszej fotki. Oszczędzicie czas i nerwy.
Wypełnianie formularza, nie licząc przygód z załadowaniem zdjęcia, trwa kilka minut. Na koniec system przyznaje numer naszego wniosku (warto go wydrukować lub zapisać) informując, że możemy w każdej chwili sprawdzić status naszego wniosku. Jednocześnie na podany przy rejestracji mail przychodzi automatyczna wiadomość, że procedura przyznania wizy została rozpoczęta. Na wizę czekamy trzy dni. Dostajemy ją mailem, wystarczy ją wydrukować i szykować się do podróży. Normalnie XXI wiek!
Wybierając się do obwodu sprawdzamy dokładnie wszystkie przepisy dla podróżujących samochodem. Paszport – jest, wiza – jest, OC auta – jest. Ale potrzeba jest jeszcze: zielona karta (większość ubezpieczycieli aut wydaje ją bezpłatnie), ubezpieczenie podróżnych do 30 tys. euro na głowę (koszt 15 zł od osoby). Sprawdzamy także, czy w aucie mamy ważną gaśnicę i apteczkę. I w drogę!
Granicę z obwodem kaliningradzkim przekraczamy w Grzechotkach około godz. 10. Na przejściu granicznym pustki. Strażnik graniczny z poważną miną od razu zwraca nam uwagę, że nie wyłączyliśmy silnika i podjechaliśmy za daleko. - Wizy macie? - pyta. Zagląda do auta, oddaje paszporty i możemy jechać.
Po stronie rosyjskiej kolejki też nie ma. Na pierwszej bramce dostajemy słynną „kartoczkę”, czyli kawałek plastiku (dostajemy w kolorze żółtym), której nie wolno nam zgubić. Od lat zachodzimy w głowę, po co Rosjanie stworzyli ten system z karteczkami. Pokazujemy ją przy odprawie, potem musimy oddać na bramce wjazdowej do obwodu.
Większość rosyjskich pograniczników na zmianie w odprawie celno-paszportowej stanowią kobiety. Procedura podobna jak po polskiej stronie: otworzyć samochód, pokazać paszporty i wizy. Nikt nie sprawdza, czy mamy zieloną kartę i ubezpieczenie podróżnych. Po chwili niespodzianka: musimy zjechać na bok i wypełnić deklarację celną. Mimo że nic nie przewozimy.
Cierpliwie czekamy. Nikt nie podchodzi. W końcu sami pytamy nieśmiało, gdzie te deklaracje. Nie dali? Czekajcie. Dostajemy dwa druki w języku rosyjskim, na ścianie budynku wzory, jak wypełnić. Są po rosyjsku, niemiecku i angielsku. Polskiego odpowiednika nie ma. Pytania: czy jadą z nami dzieci, jeśli tak, to ile (nie mamy). Jakie towary przewozimy (żadnych), ile bagaży (jeden), jakiej marki jest auto, kiedy zostało wyprodukowane, jaki ma numer identyfikacyjny, ile jest warte (to koniecznie w euro). Deklaracje, jak się okazuje, wypełnia tylko kierowca i to w dwóch egzemplarzach. Drugi, po przystawieniu pieczątek, otrzymujemy z powrotem. Celnik robi ksero naszych dokumentów i każe się pod nim podpisać. - Podajcie też numer telefonu – mówi.
- Po co?
- Potrzebny.
Kilkanaście minut później na nasz telefon dzwoni nieznany rosyjski numer. Nie odbieramy. Za kilka minut dzwoni ponownie. Oddzwaniamy na niego, ale już po polskiej stronie, bo ceny połączeń w obwodzie wysokie. Dodzwonić się nie sposób. Do tej pory nie mamy pojęcia, o co chodziło z tym numerem telefonu. Może ktoś z Czytelników wie, po co rosyjskim celnikom to potrzebne?
W obwodzie kaliningradzkim spędzamy około pół godziny. Jedziemy na jedną z najbliższych stacji. Paliwa nie tankujemy, alkoholu i papierosów nie potrzebujemy, za to kupujemy rosyjskie słodycze. Wyśmienite! Szczególnie czekoladowe z kokosem i orzechami.
W doskonałych nastrojach wracamy do Polski. Mija dopiero półtorej godziny od naszego pojawienia się na granicy. Okazuje się, że cieszymy się przedwcześnie. Po rosyjskiej stronie odprawa idzie jak z płatka. Nie ma kolejki, pogranicznicy sprawnie obsługują podróżnych. Nikogo nie dziwi, że tak szybko wracamy. Przejeżdżamy na polską stronę i tu zaczynają się schody. W ciągu kilkudziesięciu minut kolejka aut zaczyna lawinowo rosnąć. I wcale nie dlatego, że na przejściu trwają drobne prace budowlane. Mamy wrażenie, że to celowe działanie polskich pograniczników.
Najpierw stoimy godzinę po szlabanami, które otwierają się raz na kilkanaście minut, by przepuścić sznur aut w stronę przejścia. Kolejną godzinę spędzamy już na przejściu. Odprawa wlecze się niemiłosiernie, mimo że otwartych jest pięć bramek, ale pograniczników zbyt wielu nie widać.
W końcu nasza kolej.
- Alkohol, papierosy przewozicie?
- Nie. Tylko cukierki.
- Cukierki? - pyta zdziwiona celniczka. - Paliwa ile tankowaliście?
- Nic.
- Jak to nic? Muszę coś wpisać do systemu!
- To wpisze pani 10 litrów – dodajemy.
Po sprawdzeniu auta i dokumentów wreszcie możemy wrócić do Elbląga... Z przejścia granicznego wyjeżdżamy o godz. 14. Po ponad dwóch godzinach oczekiwania na odprawę po polskiej stronie...