Tam wychowała się moja mama, tam też mieszkali moi pradziadkowie oraz wujek i babcia. To tam spędzałem często niedziele, zajadając się w kuchni obiadem przygotowanym przez babcię i nasłuchując z drugiego pokoju telewizyjnego zestawu w postaci Familiady i Złotopolskich (do teraz gdy jem kotlety z ziemniakami i mizerią niemal słyszę w głowie melodię z czołówki tej telenoweli). Później, w ramach odpoczynku, zawsze można było wyjść na babciny ogródek, tuż przed dom, od frontu lub od zaplecza (przez chłodną piwnicę, co było dodatkową atrakcją). A tam? Beztroska zabawa, rzucanie piłką do kosza, szukanie ślimaków, piaskownica, czasem może ognisko. Zbieranie agrestu i porzeczek, które smakowały wybornie. Rozmowy z sąsiadami babci, którzy mieli obok uprawy w postaci warzyw. Czasem też coś mniej przyjemnego, jak na przykład wpadnięcie w pokrzywy. Wszystko to miało tak niezwykły, specyficzny klimat. Choć Pawia oddalona była zaledwie kilkanaście minut od domu rodzinnego, na czas wizyt u babci miało się wrażenie, że jest się dużo dalej od miasta, w jakiejś zamkniętej przestrzeni, gdzie życie biegnie innym torem. Dużo tych obrazów mam w głowie do dziś i są to żywe, szczęśliwe wspomnienia.
Czasem babcia nalegała, abym z paroma złotymi udał się do sklepu (chyba jednak nie unikniemy wątków zakupowych!) i kupił sobie jakąś przekąskę w postaci np. wafelka Grześki czy lodów Calypso. Sklep był na końcu ulicy, a gdy otwierało się drzwi, zahaczało się o dzwonek alarmujący sprzedawcę. Zazwyczaj pieniędzy od babci starczyło na dużo więcej niż tylko jedna przekąska, w końcu to były jeszcze czasy, gdy za parę złotych można było kupić sobie całkiem satysfakcjonujący prowiant. Z jakiegoś powodu z asortymentu tamtego sklepu najbardziej zapamiętałem jednak nie chipsy czy wafelki, lecz stojące na wystawie butelki wody z syfonem, czerwone, mocno gazowane oranżady oraz draże z klaunem na etykiecie - te ostatnie wciąż są zresztą jeszcze dostępne w niektórych sklepach i zawsze budzą moje skojarzenia właśnie z tym punktem przy Pawiej. A skoro już znowu mówimy o zakupach, dodajmy, jak blisko była słynna Gildia - dziś już salon meblowy - choć to akurat materiał na zupełnie odrębne wspominki.
Równie dobrze jak przebywanie na Pawiej kojarzę drogę, która tam prowadziła, szczególnie ulicę Królewiecką, Osiedle Marynarzy i park Kajki. Miejsca, które dziś nie zmieniły się znacznie, szczególnie ,gdy patrzy się na nie z góry (choć różnice oczywiście są - między innymi brak niewielkiego budynku przy wlocie w Bosmańską, gdzie niegdyś była księgarnia), a jednak są po prostu inne w odbiorze, gdy nie patrzy się na nie oczami kilkulatka. Zawsze jednak będą zajmowały w sercu szczególne miejsce.
Dziś, choć chciałbym, nie mogę już odwiedzić swojej babci. Nigdy jednak nie zapomnę tego, jak wiele dobrych chwil czekało mnie na Pawiej, ile pysznych obiadów tam zjadłem i ile miałem zabawy na tej skromnej ulicy, która od góry być może wygląda podobnie, ale w praktyce nie jest już taka sama, dając kolejny przykład tego, jak szybko mija czas.
Jak zawsze, zachęcam Czytelników do dzielenia się własnymi wspomnieniami - tym razem nie tylko z ulicy Pawiej, lecz także ogólnymi, z dzieciństwa i tych chwil, w których było ono dla was najszczęśliwsze.