I Flis Kanałem Elbląskim trwał dwa tygodnie. Tyle trwał sam spływ drewna, nie licząc wcześniejszych przygotowań dotyczących przygotowania sosny do transportu. Samo budowanie i testowanie tratwy zajęło flisakom kilka dni.
- Drewno do spływu powinno być wycięte w roku poprzedzającym spływ, a najpóźniej w styczniu lutym. Później drzewa puszcza soki i staje się ciężkie. Chodzi o to, by było pływalne. Po wycięciu przewozi się je na miejsce zwane bindugą, tam się składuje i czeka do wiosny – tłumaczy retman Mieczysław Łąbecki, flisak z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem w organizacji spływów rzekami, który dowodził przeprawą. - Nasze tratwy na rzekach wyglądają o wiele inaczej, są szersze, mają elementy sterująco-hamujące, które pozwalają się przemieścić na drugi brzeg rzeki, zatrzymać się w każdej chwili. Tutaj używaliśmy lin i był to pierwszy taki spływ od kilkudziesięciu lat. Dla wielu osób było to trudne do wyobrażenia, bo ruch pasażerski, śluzy, pochylnie. Wiedziałem, że na pewno się uda, robię to od kilkudziesięciu lat, kocham tę robotę.
Za powodzeniem tej inicjatywy stoi grupa około 30 osób, około połowa to flisacy, którą koordynowali: Mieczysław Łabęcki (na wodzie) i Sławomir Dylewski, prezes Stowarzyszenia Miłośników Kanału Elbląskiego (sprawy organizacyjne i promocyjne).
- Wróciliśmy do źródeł. Na Kanale Elbląskim na przełomie XIX i XX wieku znajdowały się 64 bindugi, z których cztery były oznaczone na mapach jako „binden”, od tego słowa pochodzi współczesny wyraz bindownica, czyli coś do scalenia zbijania. Bindugi to takie pochylone pola, w których na górnych krawędziach było wysypywane drewno i samoczynnie staczało się do wody i to w wodzie flisacy je łączyli. Pozostałe 60 miejsc było oznaczonych jako „anlagen”, czyli składnice To były płaskie łąki, skąd wybierano pojedyncze pnie i budowano z nich poszczególne tafle, potem kolejne. Jedyna binduga, która istnieje do naszych czasów, znajduje się na terenei Nadleśnictwa Miłomłyn i tam właśnie budowaliśmy tratwę. Pozostałe takie miejsca zostały przez lata zalesione, sprzedane lub wydzierżawione pod cele turystyczne – opowiada Sławomir Dylewski.
Flisacy dopłynęli do Elbląga w sobotę rano, by wziąć udział w naukowej konferencji, organizowanej przez Bibliotekę Elbląską. Odczytano na niej kilka referatów o historii flisactwa, które zostaną również opublikowane w najnowszym numerze Rocznika Elbląskiego. A już w niedzielę tratwa przypłynie w pobliże Muzeum Archeologiczno-Historycznego, gdzie na mieszkańców w godz. 10-16 będzie czekał festyn, pokazy kulinarne i jarmark. Będzie też okazję obejrzeć tratwę zanim zostanie rozebrana.
- Rozbieramy ją w poniedziałek i zgodnie z przeznaczeniem flisu drewno wcześniej ścięte, spławione, odrobaczone bez użycia chemikaliów - po miesiącu przebywania pod wodą – trafi do tartaku – mówi Sławomir Dylewski.
Do pełni szczęścia flisakom brakuje jedynie zmian... w polskim prawie, bo według obecnych przepisów ten zawód nie istnieje.
- Nie ma problemu z naszymi następcami, za to ciężko jest z uprawnieniami. Ja mam jeszcze uprawnienia z lat 90., ale na początku lat dwutysięcznych przepisy się zmieniły i dzisiaj nie można ich zdobyć. A wystarczy krótkie rozporządzenie odpowiedniego ministra, by to się zmieniło – dodaje Mieczysław Łabęcki. - Odtwarzamy tradycję w takiej formie, jaką nam przekazali nasi dziadowie. Nie zmieniły się zwyczaje, obyczaje, pieśni, cała kultura, którą przekazujemy następnym pokoleniom. W Polsce jako jedyni w Europie organizujemy tak długie spływy, zwykle są one dwu-, trzydniowe. Doprowadziliśmy do tego, że zawód flisaka zostanie wpisany na światową listę dziedzictwa UNESCO. Decyzja zapadnie w listopadzie. Mam nadzieję, że to nam otworzy pewne możliwości, że poprzez nasze stowarzyszenia będziemy mogli pozyskać środki na rozwój naszej działalności.