Jak przyjęła pani informację o „Szwedzkich Okularach Równości"?
Z radością i dumą, bo kiedy człowiek coś robi, to chce być zauważony. Ja, de facto, nie walczyłam tylko i wyłącznie o prawa kobiet. Stało się tak jednak siłą rzeczy, bo w mojej branży od wielu lat pracują przede wszystkim kobiety i to one najbardziej cierpiały na dźwiganiu towarów, siedzeniu po wiele godzin w pracy oraz zaniedbywaniu domów i rodzin. W sklepach takich, jak Biedronka, to kobiety są zdecydowanie bardziej poszkodowane, niż mężczyźni.
Dla wielu jest pani bohaterką narodową. Czuje się pani taką bohaterką?
Rzeczywiście, czasami tak się czuję. Czasami nazywają mnie nawet drugim Lechem Wałęsą czy „jednoosobowym związkiem zawodowym” (śmiech). Cieszę się i uważam za olbrzymie osiągnięcie to, że nagłośnienie sprawy Biedronki przyniosło już rezultaty. Ludzie przestają się bać, podnoszą głowy, zaczynają otwarcie mówić, co ich boli i coraz więcej osób zaczyna walczyć o swoje prawa. Z sygnałów, jakie do mnie docierają, wynika też, że i pracodawcy zaczynają się odrobinę bać, zdarza się, że zmieniają wewnętrzne regulaminy w firmach, zatrudniają więcej osób, w wielu firmach zaczyna się również prowadzić prawdziwe ewidencje czasu pracy. Kiedy dzwonią do mnie oszukani pracownicy radzę im, co zrobić, aby nie zostać na lodzie, bo zdarza się, że ukrywają dowody, nawet w sądzie potrafią twierdzić, że dokumenty, ewidencje zaginęły, więc aby móc dowieść, ile czasu rzeczywiście przepracowaliśmy trzeba czasem samemu prowadzić dokumentację.
Mam nadzieję, że dzięki sprawie Biedronek przynajmniej część pracodawców przekona się, że już minął czas fałszywych ewidencji czasu pracy i najwyższa pora by prowadzić je zgodnie z prawem, porządnie, bo w przeciwnym wypadku spotkają się ze swoimi pracownikami w sądzie. Mam też nadzieję, że może w końcu dojdzie do tego, że pracownicy będą traktowani jak partnerzy, a nie jak niewolnicy. Bądźmy szczerzy - jeden uczciwy pracownik i jeden uczciwy pracodawca zrobią razem więcej, niż kilkoro niewolników na tym samym miejscu.
Ostatnio w „Rzeczpospolitej” ukazał się obszerny tekst poświęcony pani sprawie. Powiedziała w nim pani, że położona niedaleko sklepu przy Grunwaldzkiej elbląska delegatura Inspekcji Pracy była informowana przez panią i innych pracowników o nadużyciach w Biedronce - i nie reagowała.
Dzwoniliśmy, chodziliśmy do inspekcji, mówiliśmy, że firma nas wykorzystuje, prosiliśmy o pomoc. Osobiście wysyłałam tam swoje kasjerki, ale skończyło się na kontroli i tym, że doniesiono na mnie do prokuratury i postawiono zarzuty za coś, na co zupełnie nie miałam wpływu. Przez dwa lata, gdy pracowałam, w sklepie była tylko jedna kontrola - zapowiedziana dwa tygodnie wcześniej, więc w dokumentach wszystko było idealnie. Często zastanawiam się, po co nasze podatki idą na Inspekcję Pracy i po co ona w ogóle istnieje, skoro nie potrafiła pomóc. Nie należę do żadnej partii, nie jestem mściwa, ani nie należę do ludzi, którzy marzyliby, aby w tej sprawie, przy okazji, coś dla siebie zdobyć. Ja teraz naprawdę nie mam z czego żyć, utrzymujemy się z pensji męża, który zarabia 1 tys. 200 złotych, ale postanowiłam, że jeszcze wrócę do tego, jak Inspekcja Pracy zachowała się wobec nas. Niedawno byłam gościem programu Piotra Najsztuba. Przed nagraniem zastanawialiśmy się, co się dzieje, że jakaś jedna kobieta z prowincji odstawia więcej roboty, niż Inspekcja Pracy w całej Polsce? Dzięki temu, że o sieci Biedronka zrobiło się głośno, udało się np. wywalczyć zwiększenie zatrudnienia, wózki elektryczne. W Pasłęku, niedaleko mojego domu także jest Biedronka. Proszę sobie wyobrazić, że przez sześć lat w tym sklepie pracowało dziewięć kobiet. Teraz pracuje czternaście osób, w tym czterech mężczyzn. Okazuje się, że można było to zmienić, ale gdzie była Państwowa Inspekcja Pracy, kiedy my, pracownicy, prosiliśmy o pomoc?
Sąd w Gdańsku orzekł, że wygrana przez panią sprawa o odszkodowanie musi być rozpatrzona jeszcze raz, bo były błędy w sposobie wyliczenia wysokości odszkodowania. Czy będzie pani w stanie udowodnić liczbę przepracowanych godzin?
Myślę, że nie będzie z tym specjalnych kłopotów. Myślę też, że ta apelacja może się jeszcze obrócić przeciwko Jeronimo Martins (właścicielowi Biedronki - aut.), dlatego że sąd nie zakwestionował mojego roszczenia, ilości przepracowanych godzin, tylko samą kwotę. Na podstawie umów i aneksów tę kwotę można wyliczyć co do grosza. Ja sama, na potrzeby sądu, liczyłam te godziny jako „gołe”, bez odsetek, bez dodatków za pracę w nocy, zaokrąglając - bez groszy i dziesiątek złotych itp. Natomiast, jeśli będzie to liczył biegły księgowy, to kwota po prostu wzrośnie.
Jakie ma pani plany?
Nie szukam pracy, bo wiem, że jej nie znajdę. Na razie czekam więc na rozstrzygnięcie sądu w sprawie odszkodowania - i na pieniądze, bo bez kapitału nic nie zrobię. Kiedy już je dostanę, chcę uruchomić działalność na własny rachunek. Planuję, że będzie ona związana z pracą - pośrednictwem pracy i pomocą prawną. Myślę, że pójdę w kierunku, w którym teraz idę. To chyba moja droga. Poza tym, zgłaszają się do mnie różne organizacje, a nawet partie. Na razie nie chcę zdradzać jakie, bo muszę przemyśleć z kim można i warto współpracować. Na pewno jednak cały czas będę w kontakcie z pełnomocnikiem do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn, który przyznał mi nagrodę, bo w tej sprawie jest bardzo dużo do zrobienia i myślę, że w tej dziedzinie bym się odnalazła. Na pewno też, jak do tej pory, będę pomagać wszystkim, którzy się do mnie i do stowarzyszenia (Stowarzyszenia Poszkodowanych Przez Jeronimo Martins - aut.) zgłaszają. W domu mam, bez mała, sztab dowodzenia. Piszą i dzwonią ludzie z całego kraju. Wspieram, radzę, jak zaczynać walkę o swoje prawa, ponieważ ja tę drogę już przeszłam, wiem, gdzie zrobiłam błędy i wiem, co zrobić, aby uniknąć przeciągania spraw w sądach. Podaję również numery i adresy do czternastu kancelarii prawniczych, które współpracują z naszym Stowarzyszeniem.
Wiem, że pomocy oczekują nie tylko pracownicy Biedronki.
Zgłaszają się do nas ludzie z różnych firm. Zrobiło się w Polsce tak, a nie inaczej, rynek pracy jest bardzo trudny i pracodawcy to wykorzystują. Państwowa Inspekcja Pracy też często ma związane ręce, bo mandat w wysokości 500 złotych może ukarać, a nawet wykończyć człowieka, który na ulicy sprzedaje hot - dogi, ale jeśli taki mandat dostaje market, to jego szefowie po prostu się z tego śmieją. Na pewno sama nie zbawię świata, ale mam za sobą ludzi, którzy wierzą, że można coś zmienić. Mam nadzieję, że się nam uda. Na razie chcę kontynuować to, co zaczęłam, na razie nikt mnie nie próbuje straszyć, nikt nie próbuje zamknąć mi ust...
A jeśli ktoś jednak będzie próbował?
... to też to nagłośnię.
Zobacz także Okulary dla Łopackiej