Jest 13 grudnia 1981 roku. Gdzie Pan wtedy przebywał?
Hieronim Guzowski: Byłem w Sokołowym Kącie u siostry, w naszym rodzinnym domu. Przyjechałem tu dzień wcześniej. Chciałem zaopatrzyć się w mięso na święta.
W jaki sposób dotarła do Pana wiadomość o wprowadzeniu stanu wojennego?
Wczesnym rankiem szwagier wybrał się do mleczarni. Po drodze spotkał kolegów, którzy przekazali mu tę informację. Ostrzegali, że trzymając u siebie działacza solidarnościowego, może napytać sobie biedy. Szwagier natychmiast przybiegł opowiedzieć mi, co się dzieje w kraju. Delikatnie sugerował wyjazd. Bał się o mnie, ale także o swoją rodzinę… Dlatego zaraz wsiadłem do mojego „maluszka” i ruszyłem do Elbląga.
Pierwsza Pana myśl w tamtym momencie.
Co się dzieje z moją rodziną? W Elblągu została żona z trójką dzieci – najmłodsza córka miała niespełna rok. Później okazało się, że te obawy były uzasadnione. Funkcjonariusze SB wtargnęli do mojego mieszkania tuż po północy. Zastanawiałem się też, co stało się z moimi kolegami i innymi działaczami.
Jaką pełnił Pan wtedy funkcję?
Byłem wiceprzewodniczącym elbląskiego regionu NSZZ „Solidarność”.
Wprowadzenie stanu wojennego było zaskoczeniem?
Przypuszczaliśmy, że coś takiego może się stać, ale byliśmy przekonani, że będzie to stan wyjątkowy, a nie wojenny! Ponadto nie spodziewaliśmy się, że zostanie wprowadzony tuż przed świętami Bożego Narodzenia.
Gdzie Pan zobaczył pierwszych żołnierzy?
Przy wyjeździe z Ostródy na „siódemkę”. Tam pojawiły się czołgi i wozy opancerzone. Całe mnóstwo było ich w Elblągu. Wszędzie jeździły samochody milicyjne na kogutach. Pod bramę Zamechu zajechała kolumna wozów opancerzonych. Jakiś duży samochód tarasował wjazd oflagowanej bramy. Przestraszeni robotnicy z biało-czerwonymi opaskami przekazywali sobie informację, że za kanałem stoją czołgi. Zamech był wtedy najbardziej zagrożony. Od ukrywających się kolegów dowiedziałem się później, że zniszczono i splądrowano lokal „Solidarności”. Skonfiskowano dokumenty, zniszczono urządzenia poligraficzne…
Co Pan zrobił po przyjeździe do Elbląga?
Najpierw udałem się do teściów, by dowiedzieć się, czy nic nie grozi rodzinie. Potem zdecydowałem się pójść do Zamechu. Jak mnie złapią, to trudno – pomyślałem. Od strajkujących dowiedziałem się, kogo internowano, kogo uwięziono, kto się ukrywa. Trzeba tu zaznaczyć, ze strajkujący robotnicy stanowczo domagali się od władz informacji o swoich kolegach. W odpowiedzi na te żądania władze przekazały strajkującym list od jednego z internowanych działaczy.
Pan też musiał się gdzieś ukryć…
Tak. Dlatego udałem się do kościoła św. Mikołaja. Tam ksiądz Mieczysław Józefczyk stworzył azyl dla prześladowanych elblążan. Na mój widok ksiądz zażartował: „Założyłem się z esbekami, kto z nas więcej was wyłapie. Jak już przyszedł do mnie Guzowski, to znaczy, że wygrałem”.
Potem ukrywał się Pan w prywatnych domach w Elblągu i Suchaczu.
Zgadza się. Wcześniej jeździłem jeszcze jako łącznik do Gdańska, do strajkujących w Stoczni Gdańskiej. Wpuszczano mnie tam bez problemu. Większość działaczy znałem z czasów podpisywania porozumień sierpniowych.
Co w tym czasie działo się z Pana rodziną?
Żonę dwukrotnie zabrano na przesłuchanie. Podczas pierwszego oficer uderzył małżonkę w twarz. „Gadaj, k…o, gdzie jest twój mąż!” – krzyczał. A moja żona naprawdę nie wiedziała, gdzie jestem! Za drugim razem funkcjonariusze zafundowali jej tzw. ścieżkę zdrowia, czyli bolesne pałowanie. Cywilnym samochodem odwieźli ją do domu, gdyż nie była w stanie wrócić o własnych siłach. Żona nigdy nie miała o to do mnie pretensji. Zawsze mogłem liczyć na jej wsparcie, sama została działaczką „Solidarności”.
Pan również w końcu trafił na posterunek milicji.
Musiałem. Nie mogłem narażać rodziny. Teściowie wstawili się za mną u ówczesnego naczelnika wydziału paszportowego. Przesłuchujący mnie oficer powiedział, że gdyby nie ta interwencja, poszedłbym za kratki. To było moje pierwsze i ostatnie przesłuchanie w stanie wojennym. Pamiątką po tamtych dniach są liczne schorzenia… Od 1983 roku jestem na rencie.
Co Pan czuje, gdy wspomina tamte czasy, tamtych ludzi… Złość? Gniew?
Nie jestem mściwy. Każdy z nas wybiera własną drogę, którą podąża. W końcu patriotyzm i szacunek dla innych wynosimy z domu. Chociaż muszę powiedzieć, że los kilka razy sprawił, że spotkałem swoich prześladowców. Po stanie wojennym wybrałem się do znajomych na imieniny. W pewnym momencie żona źle się poczuła i poprosiła, żebyśmy wrócili do domu. Pomyślałem, że może jest zazdrosna o jakiś taniec z koleżanką… Dopiero na drugi dzień przyznała się, że wśród gości rozpoznała oficera, który bił ją po twarzy. Nie wiem, jak bym zareagował, gdybym wiedział to wcześniej… Podobna historia zdarzyła się rok temu. Mój syn wykonywał prace w prywatnej posesji pod Elblągiem. W miarę możliwości pomagałem mu w tym… Pomagałem do czasu, gdy poznałem właściciela tego domu. Kiedy okazało się, że jest nim porucznik, który przesłuchiwał mnie w czasie stanu wojennego, natychmiast porzuciłem pracę. Przecież ten człowiek gnębił moich kolegów…
Mimo wszystko znajduje Pan siły i energię do dalszych działań?
Oczywiście. Działam w Stowarzyszeniu Osób Represjonowanych i Poszkodowanych, które ściśle współpracuje z „Solidarnością”. W tej chwili jesteśmy zajęci przygotowaniami do wyborów samorządowych, wkrótce ogłosimy wspólną listę prawicowych kandydatów.
Kogo zaproponujecie na urząd prezydenta miasta?
Na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że będzie to mężczyzna mieszkający i pracujący w Elblągu.
Najnowsze artykuły w tym dziale
Bądź na bieżąco, zamów newsletter