Był dzień 20 lutego 1956 roku. Na przystanku tramwajowym przy ul. Królewieckiej grupka ludzi oczekiwała na tramwaj. Niecierpliwie wypatrywałam nadejścia tramwaju, gdy nagle usłyszałam głośne, ordynarne wyzwiska. Obejrzałam się i może nawet nie dostrzegłabym, kto tak ordynarnie wymyśla, gdyby nie to, że w te chwili posypały się nowe wyzwiska.
Ordynarne wyzwiska zwróciły uwagę wszystkich ludzi znajdujących się na przystanku, a ja – będąc ciekawą na kogo pani w czarnych oficerkach, czarnym płaszczu z plikiem papierów czy książek pod pachę i zielonym futerałem do skrzypiec w ręku wylewa nadmiar swej energii – wysunęłam się nieco do przodu.
I cóż zobaczyłam – drogi czytelniku? – Może samego rogatego diabła? Nie! To było dziecko: mały, może siedmio czy ośmioletni chłopczyk, który dźwigał tornister na plecach i z trudem wyciągał nóżki z głębokiego śniegu.
Kiedy chłopiec dogonił „energiczną” panią, nowy potok ordynarnych wyzwisk posypał się z jej ust, a na kark dziecka spadło kilka szturchańców. I wszystko o to, że w głębokim śniegu chłopiec nie mógł iść tak szybko jak dorosła kobieta i nie mógł za nią nadążyć.
Chętnie podałabym do publicznej wiadomości nazwisko tej pani, ale nie znam jej, bo w Elblągu mieszkam zaledwie miesiąc.
Muszę się przyznać, że nie byłam tak odważna, by zwrócić uwagę tej pani, ale wśród nas znajdował się funkcjonariusz MO i uważam, że jego obowiązkiem było pouczenie tej pani, że matki powinny stosować inne metody wychowawcze.
Najnowsze artykuły w tym dziale
Bądź na bieżąco, zamów newsletter