Historię rodziny Szandorowskich poznaliśmy od 1919 roku, kiedy to Wiktor Szandorowski – ojciec pana Marka, wrócił do Ojczyzny po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. W drugim odcinku śledziliśmy rodzinne losy od wybuchu II wojny światowej aż do Powstania Warszawskiego. Dzisiaj pan Marek opowiada o niewoli, do której po powstaniu trafił jego ojciec Wiktor, pierwszych latach powojennej Polski i śmierci ojca.
W niewoli
Po kapitulacji Powstania ojciec 4 października 1944 r. wyszedł do niewoli. Byłem świadkiem jak Ojciec, wydając komendy, formował jakiś duży oddział powstańczy na placyku przed domem towarowym „Bracia Jabłkowscy” na ul. Brackiej. Padał zimny deszcz. Chodniki i gruzy były mokre. Szedłem obok kolumny, której dowódcą był Ojciec, wzdłuż ulicy Złotej aż do stanowisk niemieckich przy ul. Żelaznej. Tam uścisnęliśmy się po raz ostatni.
Wszystkie kolumny jeńców powstańczych kierowane były do nieczynnej fabryki kabli w Ożarowie odległym od centrum Warszawy blisko 19 km. Stamtąd, następnego dnia rozpoczęło się ładowanie jeńców do wagonów bydlęcych i podróż do obozu w Fallingbostel, Stalag XI B. Zaraz po zarejestrowaniu zaopatrzono Ojca w drewnianą tabliczkę identyfikacyjną z numerem XIB 0-1168. Kilka dni później przetransportowano powstańców do obozu w Bergen.
Obóz ten stanowił fragment dużego kompleksu obozowego, z którego najlepiej znanym był obóz koncentracyjny Bergen-Belsen, przeznaczony dla więźniów różnych kategorii, w tym również dla więźniów politycznych i Żydów.
Tymczasem front wschodni przetaczał się przez terytorium Polski i nieubłaganie zbliżał się do granic Niemiec. Wywoływało to ogromne zdenerwowanie nie tylko przywódców hitlerowskich, ale także dowództwa Wehrmachtu i różnych służb szczebla pomocniczego. Nagle, ni stąd ni zowąd, 11 stycznia 1945 zarządzono ewakuację obozu jenieckiego z Bergen w kierunku wschodnim. Transport jeńców przybył towarowym transportem kolejowym do innego obozu jenieckiego w Grossborn, (obecnie Rogoźnica) na Pomorzu Zachodnim. Właśnie obóz ten szykował się do ewakuacji w kierunku zachodnim, gdy nagle dotarły tam transporty jeńców polskich z tego właśnie kierunku. Nowi jeńcy nie zabawili tam długo, tylko 5 dni, po czym zarządzono ewakuację całego obozu pieszo w kierunku zachodnim, jak się później okazało, do odległego 120 km Sand-bostel. Temperatura była bliska -20 st. C i padał śnieg. Z kolumny jenieckiej co raz ktoś upadał i nie podnosił się więcej, nie mając szans na przeżycie. Te wypadki śmiertelne stanowili głównie jeńcy starszego rocznika, zwłaszcza oficerowie polscy z 1939 r. Nocowanie kolumny marszowej odbywało się w opuszczonych tartakach i stodołach.
Ojciec w czasie tego marszu odmroził sobie duży palec u nogi, miał tylko półbuty. Na jednym z kolejnych postojów w Stargardzie Szczecińskim Ojciec zgłosił zły stan swego zdrowia do komendy transportu, w związku z czym wyłączono go z dalszego marszu i skierowano do obozu jenieckiego w Neubrandenburg. Tam zajął się nim jakiś lekarz chirurg z podobozu holenderskiego, i doprowadził nogę Ojca do takiego stanu, że amputacja palucha stała się niepotrzebna. Był to niewątpliwie bardzo trudny okres w życiu Ojca. Stamtąd pochodzi zachowany w dokumentach Ojca obrazek chusty św. Weroniki, rozprowadzany wśród jeńców przez kapelanów-jeńców francuskich. Wśród tych dokumentów zachował się też obrazek Chrystusa Miłosiernego, wręczony Ojcu przez moją Matkę, gdy rozstawali się po upadku Powstania, przed wyjściem Ojca do niewoli (na zdjęciu obok).
Po miesiącu odesłano Ojca do obozu w Sandbostel, tam gdzie już znajdowali się obecnie pozostali powstańcy z Warszawy, z macierzystego obozu Ojca, tj. Stalagu XI B. W czasie tych peregrynacji Ojciec nabawił się dodatkowo zapalenia płuc, co zadecydowało ostatecznie o szansach jego przeżycia.
Trzeba zaznaczyć, że oficerowie powstańczy z Warszawy trafili nie do obozu dla oficerów, tzw.”Oflagu”, lecz do obozu dla szeregowych, tzw. ”Stalagu”, wraz z jeńcami szeregowymi. Miało to swoje reperkusje, jeśli idzie o stan sanitarny obozu, opiekę lekarską, wyżywienie oraz zagęszczenie izb mieszkalnych. W tym właśnie obozie Ojciec zmuszony był spać na jednej pryczy z młodym jeńcem-powstańcem, który chorował na otwartą gruźlicę płuc. Stan Ojca zdrowia, bezpośrednio po przebytym zapaleniu płuc, sprzyjał zakażeniu się gruźlicą.
Tymczasem koniec wojny zbliżał się szybko. Wśród Niemców zaczął zakradać się ogólny chaos i rozprężenie. Jeńcy z Warszawy, już praktycznie bez eskorty niemieckiej, znaleźli się w końcu w Lubece, w obozie jenieckim X C, gdzie 2 maja 1945 wyzwoliły ich wojska brytyjskie. Zachowało się zdjęcie Ojca z tego okresu. Widać, że jest wyniszczony przez trudne warunki życia jeńca wojennego, ale pełen energii. Jak widać na fotografii nosi brytyjski „battle-dress”.
Po wyzwoleniu
Ojciec przeżył okres jeniecki stosunkowo dobrze. Skontaktował się wkrótce z dowództwem armii polskiej na zachodzie, mając nadzieję pełnienia dalszej służby w polskim lotnictwie wojskowym. Kwalifikacje zawodowe oraz stan jego zdrowia nie budziły w tym czasie wątpliwości. Wówczas wiek Ojca, 53 lata, również nie dyskwalifikował go jako potencjalnego kandydata do dalszej służby w lotnictwie w stopniu pułkownika.
Od razu złożył odpowiednie podania i został nawet przyjęty do Wojska Polskiego na Zachodzie otrzymując legitymację potwierdzającą przynależność do Polskich Sił Zbrojnych. Wkrótce jednak okazało się, że nasi alianci zachodni nie zamierzali dłużej współpracować z żołnierzami armii polskiej, która z dnia na dzień stała się im niepotrzebna, a współpraca z nią, w warunkach politycznych nacisków sowieckich, stała się kulą u nogi. Nastąpiło rozwiązanie tej armii w 1946 r. Byli żołnierze stali się zwykłymi DiPi-sami (od „displaced person”). Mniej więcej rok później Ojciec otrzymał„Zaświadczenie” datowane na 13 czerwca 1947 r. formalnie urlopujące go bezterminowo z Wojska Polskiego.
Zaczęto rozprowadzać wśród byłych żołnierzy polskich, do wypełnienia i nakazem zwrotu w krótkim terminie, bardzo szczegółowe ankiety i formularze. W ankietach tych byli żołnierze polscy musieli podać wykształcenie cywilne, czy mają rodzinę w Polsce, najlepiej w Europie Zachodniej, względnie w Ameryce Północnej. Potrzebny był udokumentowany badaniami lekarskimi stan zdrowia itd. itp. Przypuszczalnie w czasie takich badań stwierdzono u Ojca początki gruźlicy płuc. Skierowano zatem Ojca do sanatorium RAF (Royal Air Force) w Niemczech, w okolicach Hanoweru. Miał tam bardzo staranną opiekę lekarską i stan jego zdrowia poprawiał się szybko. Odwiedził go tam jego syn, a mój brat Stanisław, który przyjechał z Anglii, gdzie już rozpoczął studia.
Ojciec z zamiłowaniem chodził na spacery i łowienie ryb w pobliskiej rzece. Nie myślał o powrocie do Polski. Znał system bolszewicki z autopsji. Wiedział, co się stało z oficerami polskimi w Katyniu. Ponadto brał czynny udział w Powstaniu Warszawskim, co dodatkowo obciążało jego „niechlubną” kartotekę. Postanowił szukać pracy w Anglii lub w USA. Zaczął rozsyłać podania o pracę wraz ze swoim „Curriculum vitae”. Otrzymał nawet kilka ciekawych propozycji pracy w Anglii. Wkrótce jednak w jesieni 1945 r., nastąpiła zmiana w jego sytuacji. Brytyjski zarząd sanatorium jak i jego brytyjscy pensjonariusze powrócili do ojczyzny, a sanatorium znalazło się w przejściowo w rękach niemieckich.
W Niemczech w owym czasie, zaraz po wojnie, panowały trudne warunki ekonomiczne i żywnościowe. Niemieckie sanatorium „Aleksander” w miejscowości Bad Rehburg k. Hanoweru, w którym znalazł się Ojciec, nie miało również warunków do leczenia tak poważnych chorób jak gruźlica płuc. Ojciec wysyłany był na badania rentgenowskie do szpitala dla DP-isów w nieopodal leżącym Gluckstadt.
Ze względu na marne wyżywienie oraz brak opału zimą rozlokowano polskich oficerów w okolicznych gospodarstwach rolnych. Ojciec zakwaterowany został wraz z innym jeszcze oficerem polskim, również byłym jeńcem, w gospodarstwie w miejscowości Gomershoven, w rodzinie jakichś gospodarzy niemieckich. Nie miał trudności w komunikowaniu się z nimi, gdyż córka gospodarza Helga znała język francuski, którym posługiwał się bez trudu Ojciec.
Gruźlica szybko się rozwijała...
Ojciec spędził tam Święta Bożego Narodzenia 1946 r. Pomiędzy Ojcem i Helgą nawiązała się jakaś nić przyjaźni, gdyż Ojciec ratował ją kilkakrotnie przed grasującymi w okolicy bandami rabusiów i gwałcicieli dziewcząt niemieckich przez różnego rodzaju elementy kryminalne uwolnione z obozów koncentracyjnych. Latem 1947 r. Ojciec wyprowadził się ze wsi do niewielkiego miasteczka Henstedt (bei Ulzburg) leżącego nieopodal, gdzie zamieszkał w wynajętym pokoju. Pozostał jednak bez kontaktu z sanatorium i opieką lekarską. W końcu trafił jednak ponownie do sanatorium „Alexander” w Bad-Rehburg. Postęp choroby Ojca był szybki. Pojawiły się dziury w płucach i właściwie nie było szans na opanowanie tej sytuacji. W owym czasie nie było leków zwalczających gruźlicę. Ojciec nie był informowany o groźnym dla życia stanie zdrowia. Czuł się dobrze, jedyne co mu dokuczało były okresowe bóle gardła. Zmarł 28 grudnia 1948 roku o godz. 1. O jego śmierci został zawiadomiony mój brat Stanisław mieszkający i studiujący w Anglii. Stach za parę dni dotarł do Bad Rehburg już po pogrzebie Ojca. Sporządził krótką notatkę po rozmowie z polskim księdzem o nazwisku Siekiera, który był kapelanem przebywających tam Polaków:
"Ojciec nie wierzył, że umiera, kiedy ksiądz Siekiera widział go po raz ostatni. Wyspowiadał się i dostał rozgrzeszenie. Księdza nie było przy nim, jak umierał. Grób w kwaterze IX(D) szósty rząd , Nr.12. Załatwione-grobowiec, opieka nad grobem, msza, odwiedzanie grobu, akty zgonu (kościelny i niemiecki). Przyjaciele odwiedzali Ojca. Już było za późno-płuca całe zajęte. Po przyjeździe zaczął się poprawiać ale później znacznie i stale zdrowie Ojca się pogarszało. Nie było żadnego ratunku. O płucach Ojca nie powiadomiono aby go nie martwić, natomiast sam odczuwał gardło, dlatego wspominał w swoich listach o nim. Opieka angielska i niemiecka (siostry), lekarz Litwin-bardzo przychylna i naprawdę robili wszystko co mogli aby go uratować”.
Stach zabrał ze sobą do Anglii wszystkie dokumenty Ojca i pamiątki po nim, które następnie zawędrowały z nim do Kanady, i po śmierci Stacha (w wieku 50 lat) w roku 1971, zostały tam przechowane przez jego żonę Marylę i córkę Barbarę. Na koniec trafiły w moje ręce i zostały przywiezione do Polski w r. 1995, po zakończeniu mojej „przygody kanadyjskiej” trwającej 13 lat.
Fotografie dołączone do artykułu pokazują grób Ojca na cmentarzu w Bad Rehburg, w otoczeniu innych grobów DiPi-sów w tym także prawosławnych lub grekokatolików. Jest to oryginalny grób Ojca, w którym został pochowany po śmierci w grudniu 1948 r. Kolejna fotografia poniżej została zrobiona przeze mnie w czasie mojej pierwszej wizyty do Niemiec Zachodnich w 1957 r.
W późnych latach 60. utworzono na cmentarzu w Bad Rehburg osobną zbiorczą kwaterę mieszczącą groby ofiar I i II wojny światowej pochowanych na cmentarzu w Bad Rehburg i w okolicy, łącząc szczątki kilku osób z tego samego kraju w jednym grobie i opatrując taki grób kamiennym nagrobkiem z wyrytymi w kamiennej płycie nazwiskami osób, których szczątki znajdują się pod nią. Zdjęcia tej kwatery i nagrobka z wyrytym w piaskowcu nazwiskiem Ojca wśród innych polskich nazwisk, pokazane są dołączonych zdjęciach.
"Wuj Adam"
W Polsce nic nie wiedzieliśmy o chorobie Ojca. Wiadomość o jego śmierci była dla nas zaskoczeniem i wielką tragedią.Ze względu na panującą w Polsce wszechwładzę „bezpieki” byliśmy zmuszeni ukrywać posiadanie brata w Anglii, żołnierza Armii Andersa, nie mówiąc o Ojcu w Niemczech, który był szczególnie „niebezpiecznym” członkiem rodziny dla żony i reszty rodzeństwa. Pochodził przecież z Rosji, a więc udało mu się ujść przed wyrokami rewolucji sowieckiej, ponadto był wysokim rangą oficerem elitarnego rodzaju broni w przedwojennym Wojsku Polskim, lotnictwie, a dodatkowo jeszcze, brał udział w Powstaniu Warszawskim. Pisała jedynie z Włoch do mojej siostry Elizy, na jej adres służbowy, Krystyna, moja siostra przyrodnia, która miała inne nazwisko rodowe, a dodatkowo zmieniła je wychodząc za mąż. O Stachu pisała jako „ciocia Stasia”, a o Ojcu jako „wuj Adam”.
Gdy pytano mnie o Ojca w czasie składania podań o przyjęcie do szkoły, a potem na studia w Politechnice Gdańskiej, odpowiadałem zazwyczaj, że nie wrócił z wojny. Tak samo postępowały moje siostry w czasie starań o pracę. Te środki ostrożności były podyktowane tym, że rodziny przedwojennych oficerów były wysiedlane z Wybrzeża, które uznawano za strefę nadgraniczną, to znaczy taką, która nie powinna być zamieszkała przez elementy niebezpieczne dla systemu politycznego. Po jakimś czasie moje siostry też uznano za „element niebezpieczny”, aczkolwiek brały udział w Powstaniu Warszawskim tylko jako sanitariuszki. W końcu, w jakiś sposób doszło do ujawnienia tajemnicy rodzinnej czego rezultatem było wysiedlenie z Wybrzeża w r. 1950, mojej Matki z siostrami. Mnie oszczędzono uznając studenta Politechniki za wystarczająco dobrze zaufanego politycznie.
W początkach roku 1949 r. nadszedł z Argentyny list od Krystyny zawiadamiający moją siostrę Elizę, że „zmarł Wuj Adam”. Ani słowa wyjaśnienia, co się stało. Jak powiedzieć o tym Matce? Postanowiliśmy z siostrami nic jej nie mówić głównie z tego powodu, że chorowała poważnie na serce, i taka wiadomość mogłaby spowodować nową tragedię.
Matka, zaniepokojona wciąż przedłużającym się brakiem wiadomości o mężu, zapytywała nas czy nic nie wiemy co się z nim dzieje. W końcu, po roku, tajemnica się w jakiś sposób wydała. Mogliśmy wówczas razem z Matką wypłakać się i ponownie przeżyć wspólnie tragedię rodzinną. W dalszym ciągu jednak nic nie wiedzieliśmy, z jakiego powodu zmarł Ojciec. Musieliśmy czekać na to aż do roku 1957 (8 lat), aby dowiedzieć się szczegółów. Wówczas po raz pierwszy wyjechałem legalnie do Anglii na zaproszenie brata. Od niego dowiedziałem się wszystkiego. Wracając z Anglii zatrzymałem się na jeden dzień w Niemczech odwiedzając grób Ojca w Bad Rehburg. Po powrocie do kraju musiałem „spowiadać” się przed ubowcami, dlaczego przedłużyłem podróż o jeden dzień, gdzie byłem i co robiłem w Niemczech Zachodnich. Takie to były czasy.
Wspomnienie o Krystynie
Warto w tym miejscu wspomnieć o wojennych losach mojej przyrodniej siostry, Krystyny, bardzo zżytej z resztą rodziny, zwłaszcza z jej przyrodnim ojcem, Wiktorem. W pierwszych dniach Powstania rejon gdzie mieszkała, tj. ul. Leszno róg Karmelickiej, został zajęty przez oddziały niemieckie, co gorsza, przez pozostających na służbie niemieckiej tzw. własowców. Oddziały te Niemcy sformowali z jeńców sowieckich pozostających w ich rękach. Dowódcą uczyniono gen. Własowa, stąd nazwa „własowcy”. Była to banda okrutnych rzezimieszków, dla których najważniejsza była grabież kosztowności i gwałcenie kobiet. Mężczyzn po prostu rozstrzeliwali na miejscu. Odbyła się wówczas tzw. rzeź Woli, w której zginęło co najmniej 40 tys. mieszkańców Warszawy. Krystyna dostała się w ręce własowców i wraz z innymi kobietami i dziećmi została skierowana w długiej kolumnie do jakiejś stacji kolejowej, a stamtąd do obozu koncentracyjnego. Najlepiej odda tragedię jaką przeżyła Krystyna, skrócony opis jej losów po Powstaniu Warszawskim w zapiskach mego brata Stanisława napisanych z terenu Włoch po wyzwoleniu, zaraz po tym jak udało im się nawiązać kontakt.
„Z Warszawy Krystyna została wysłana do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck. Po miesiącu posłano ją do jakiejś fabryki amunicji, gdzie przepracowała pół roku. Fabrykę tę alianci zachodni doszczętnie zniszczyli w czasie dziennego bombardowania. Setki przymusowych robotników zginęło lub było rannych. Krystyna przeżyła ten nalot ale zaraz została wysłana do obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen. Zrządzeniem losu znalazła się bardzo blisko Wiktora, ale nic o sobie nie wiedzieli. W obozie w Bergen-Belsen Krystyna przeszła równocześnie tyfus brzuszny i tyfus plamisty. Była o krok od śmierci gdy wyzwoliły ją wojska brytyjskie. Na skutek chorób i niedożywienia ważyła tylko 24 kg.”
Przejścia te i w ich następstwie zły stan serca przyczyniły się do przedwczesnej śmierci Krystyny w wieku 30 lat. Trzeba dodać, że Krystyna zmarła w Buenos Aires, dokąd wyemigrowała wkrótce po wojnie, razem ze swoim mężem Tadeuszem Szydłakiem, którego poznała w wojskowym szpitalu brytyjskim. W szpitalu Tadeusz poddany był długotrwałej kuracji po tym, jak został ranny w głowę w czasie walk o Monte Cassino, a Krystyna dostała się tam prosto z obozu koncentracyjnego po jego wyzwoleniu przez wojska brytyjskie.
Wspominał Marek Szandorowski