Ostatnia kampania wyborcza w Elblągu już na starcie zaczęła się źle. Prezydent Słonina najpierw oświadczył, że rezygnuje z kandydowania. Potem w ostatniej chwili jednak stanął w wyborcze szranki. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że czyni to bez szczególnego entuzjazmu, wyłącznie pod wpływem otoczenia lub - jak mawiają bracia K. - układu.
Jego główna (jak się wydawało) kontrkandydatka - pani senator Gelert budziła z kolei powszechne zdziwienie. Wyniesiona ledwo rok temu przez lokalną społeczność na, może nie tyle ważny, co prestiżowy fotel senatora Rzeczypospolitej, postanawia nagle porzucić warszawskie salony i zacząć pracować dla dobra miasta na stanowisku prezydenta. A przecież wyborcy całkiem niedawno powierzyli jej zupełnie inna rolę. Zlekceważenie ich woli, jak wiadomo, bardzo na pani senator się zemściło. I w tym wypadku w tle słychać było „nie chcem, ale muszem”.
Jedynym liczącym się kandydatem startującym z własnej nieprzymuszonej woli wydawał się być Jerzy Wilk. Ostatni rok rządów PiS-u nie mógł jednak pozostać bez wpływu na jego szanse zdobycia posady prezydenta Elbląga, chociaż zajęcie przez niego drugiego miejsca było sporą niespodzianką.
Wydaje się, że bolączką elbląskich elit politycznych i samorządowych jest brak pomysłu na to miasto. W Elblągu nie ma charyzmatycznych postaci, które mogłyby pociągnąć za sobą wystarczająco liczne rzesze wyborców klarowną i atrakcyjną wizją rozwoju miasta. W efekcie w Elblągu odnotowano jedną z najniższych frekwencji w kraju, a prezydent wybrany jest przez 22 proc. uprawnionych do głosowania. Na jednym z przedwyborczych spotkań poseł Rokita, na moje obawy odnośnie frekwencji, odpowiedział, że Polacy pójdą tłumnie do urn, aby zagłosować przeciwko rządom braci Kaczyńskich. W Elblągu, niestety, tłumnie pozostali w domach, a odpowiedzialnością za ten stan rzeczy pan poseł może się solidarnie podzielić z polityczną konkurencją.
O ile kampania zaczęła się źle, to o początku kadencji nowej Rady Miasta można mówić tylko bardzo źle. Nie pomoże tu relatywizowanie, powoływanie się na dobro miasta i wyborców czy nagłe olśnienie. Dwaj radni ewidentnie oszukali swoich wyborców i to nie podlega żadnej dyskusji. Pamiętać jednak trzeba, że do tanga potrzeba dwojga. Ktoś z drugiej strony chciał się z nimi układać, a może nawet zainicjował rozmowy. Tego nie dowiemy się nigdy, ale jednego można być pewnym – to nie palec Boży tknął nagle dwóch radnych. Tę żałosną sesję musiały poprzedzić targi podobne do tych jakie znamy z telewizji. Dorobiliśmy się własnej Begergate na powiatową skalę. Niestety zabrakło ukrytej kamery i nikt nie krzyknął „mamy cię”.
Jeśli miałbym się pokusić o wróżenie z fusów, to przez najbliższe cztery lata będziemy mieli w mieście okres sprawnego, ale rutynowego zarządzania bez większych perspektyw na dynamiczny rozwój, ale za to w coraz ładniejszym otoczeniu. Trzeba już teraz pogodzić się z myślą, że większość wyborczych obietnic utonie w morzu niemożności. Dlatego nie warto oglądać się na ratusz, tylko robić swoje w nadziei, że władza – ta samorządowa i ta państwowa - będzie wystarczająco zajęta otwieraniem kolejnych teczek, szaf oraz wewnętrznymi roszadami i nie znajdzie już czasu na psucie gospodarki.
Najnowsze artykuły w tym dziale
Bądź na bieżąco, zamów newsletter