Urodziłem się na początku lat 90., zatem nie ominął mnie szał na gry na popularnego Pegazusa, a nowe kasety VHS czy magnetofonowe zawsze dostarczały równie wiele radości. W Elblągu za „moich” czasów było kilka miejsc, w których można było dostać takie towary – sam chadzałem z rodzicami m. in. na popularną Gildię przy ulicy Pułkownika Dąbka (dziś salon meblowy) czy do jednego z boxów na hali elzamowskiej. Niezaprzeczalny urok miało jednak miejsce, które do dziś wspominane jest z sentymentem nie tylko przeze mnie, lecz przez Elblążan w ogóle – rynek przy ulicy Karowej, ochrzczony mianem „ruski rynek”.
To właśnie tam w pierwszej kolejności udawaliśmy się rodzinnie, by zaopatrzyć się w nowe kartridże z grami i jest to moje pierwsze skojarzenie z tym miejscem. Leżały sobie w rządkach, przeważnie żółte, ułożone na wystawie i kuszące naklejkami (które nieraz miały mało wspólnego z samymi grami). To właśnie stamtąd przyniosłem do domu takie klasyki, jak Kacze opowieści, Chip i Dale, Darkwing Duck, Wojownicze Żółwie Ninja czy Flintstonowie – gry, które rozpalały wyobraźnię (oraz policzki) kilkulatka i które właściwie do dziś gwarantują doskonałą rozrywkę. Nie trzeba ich było nawet kupować za całą sumę – sprzedawca na rynku dopuszczał możliwość wymiany kartridża i wzięcie nowego za dopłatą. Przynoszenie ich do domu, wsłuchiwanie się w ośmiobitowe melodyjki po uruchomieniu gry i rodzinna ekscytacja z pokonywania kolejnych poziomów miały swój niepodważalny i niepodrabialny urok.
Moje skojarzenia z „ruskim rynkiem” sprowadzają się zatem do gier i ewentualnie kaset, ale wystarczy przejrzeć komentarze na popularnej grupie Zdjęcia Elbląga (gdzie zdjęcia rynku pojawiają się regularnie i każdorazowo wywołują mnóstwo ciepłych reakcji), by dowiedzieć się, w jak różne przedmioty zaopatrywali się tam Elblążanie. Ubrania, w tym np. jeansowe spodnie przymierzane na kartonach, dresy czy koszulki piłkarskie. Pirackie płyty CD. Sztućce. Naczynia. Papierosy. Alkohole. Nawet skóry. Mało tego, rynek był dla Elblążan miejscem spotkań towarzyskich i sposobem na spędzenie czasu, nawet zjedzenie czegoś. Swoisty prototyp galerii handlowych, choć jego wartość jest wzmocniona sentymentem i wspomnieniami. Znamienne zresztą, że dziś w okolicy, w której stał rynek, znajdują się tereny galerii Zielone Tarasy (porównanie map wskazuje, że po terenach dawnego rynku chodzimy głównie, przemierzając sklep ze sprzętem RTV i AGD i parking za nim). Sama okolica przeszła zresztą znaczną metamorfozę – w ciągu 25 lat zniknął nie tylko rynek, lecz także kamienice przy ulicy Teatralnej i zielona polanka, pojawiły się za to m.in. wspomniane Zielone Tarasy, stacja benzynowa, lodowisko Helena i rondo Zamech. Różnica jest znacząca i nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że upłynęło ćwierć wieku. Najlepiej widać to na załączonym zdjęciu.
Oczywiście sam elbląski rynek istnieje do dziś, choć w innej lokalizacji (ten oryginalny funkcjonował do 2001 roku). Trudno jednak mówić o tym samym uroku, bo na magię „ruskiego rynku” składało się więcej czynników, w tym także czas, w jakim funkcjonował, to, co wtedy było dostępne w sprzedaży i – choćby w moim przypadku – to, jak atrakcyjne z perspektywy ówczesnego dziecka były wyprawy na tamtejsze stragany. Dziś w zasadzie w tym samym miejscu można nabyć podobne produkty (z drobnymi różnicami, w końcu kartridże do Pegasusa to towar, którego się dziś już nie sprzedaje, a w przymierzalni nie trzeba stać na kartonie), wszystko idzie z duchem czasu, a jednak to za zwykłym, nie tak dużym rynkiem wypełnionym straganami tęsknią Elblążanie. Potężna ta siła sentymentu.
Zachęcam do dzielenia się własnymi wspomnieniami!