Pożar w mieszkaniu państwa Sulewskich
przy ul. Dolnej wybuchł 16 listopada. W jednej chwili stracili dach nad głową i cały zgromadzony w mieszkaniu majątek. Schronienie dzięki pomocy miasta i Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej znaleźli w jednym z lokali socjalnych w byłym hotelowcu przy ul. Związku Jaszczurczego. Na pomoc rodzinie ruszyło wiele osób, dzięki czemu państwo Sulewscy mogli stanąć na nogi i pół roku po pożarze z powrotem wprowadzić się do wyremontowanego już mieszkania.
- Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Wszystkim, którzy nam pomogli, chcielibyśmy serdecznie podziękować – mówią Barbara i Andrzej Sulewscy. - Pierwszą osobą, która przyszła tak od siebie zapytać, co potrzebujemy, był pan Krzysztof Krasowski z EPEC. Przyniósł nam odkurzacz, pracownicy EPEC zrobili zbiórkę, kupili nam pralkę i lodówkę, ubrania. Chcę też podziękować pani Ewelinie Wójcik, od której otrzymaliśmy wszystkie nowe meble, nie spodziewaliśmy się aż tyle. Od siebie wyposażyła nas w talerze, sztućce – opowiada pani Barbara. - Od pana radnego Michała Missana i dwóch radnych, których nazwisk nie pamiętam, dostaliśmy nowoczesną maszynę do szycia, dzięki której dorabiam sobie, szyję dla klientów. Pan radny Paweł Kowszyński zaopatrzył nas w pościele, kołdry poduszki, obrusy, zasłony. Dzięki marketowi Mrówka na Panieńskiej mogliśmy kupić materiały budowlane z bardzo dużymi rabatami.
- Pierwszego dnia, jak jeszcze się paliło, podszedł do mnie mężczyzna na ulicy, wyjął stówę z kieszeni i powiedział: „Panie, masz pan, bo ja to przepiję, a panu się przyda”. Nie wiem, kto to był, ale chcemy też mu podziękować. To było niesamowite – opowiada pan Andrzej.
Osób niosących pomoc było o wiele więcej. Pomagali koledzy i znajomi, sąsiedzi, Motomikołaje (przygotowali paczkę na święta), anonimowa rodzina z Łęcza (przygotowała Szlachetną Paczkę), a nawet mieszkanka Krynicy Morskiej (przywiozła stół).
- Wzruszyli nas bardzo 80-letni państwo, którzy ledwo weszli na drugie piętro, przynosząc nam swoją ukochaną maszynę do szycia, bym miała czym na początku szyć. Dostałam w sumie cztery maszyny, jedną oddałam córce, która uczy się szyć, a trzy przekazałam do ośrodka interwencji kryzysowej dla kobiet, które są ofiarami przemocy i zaczynają nowe życie. Bardzo się cieszyły – dodaje pani Barbara.
Mimo okazanej pomocy problemy państwa Sulewskich się nie skończyły. Cieszą się z wyremontowanego mieszkania, ale nadal walczą o wypłatę odszkodowania z ubezpieczalni (dostali 45 tysięcy złotych, liczyli na 70 tysięcy, bo tyle wyniósł remont). - Na tyle opiewają wszystkie rachunki i to mimo tylu rabatów. Zapożyczyliśmy się u kogo tylko mogliśmy, by móc tu ponownie zamieszkać. Będziemy musieli walczyć o swoje w sądzie, a to potrwa wiele miesięcy. Mieliśmy też wykupione wysokie OC, ale ubezpieczalnia nie chce wypłacić tych pieniędzy, by pokryć straty sąsiadów – martwi się pani Barbara.
Tak wyglądało mieszkanie tuż po pożarze (fot. Michał Skroboszewski)
Pan Andrzej jest na pomostowej emeryturze, jest po operacji nogi, czeka go rehabilitacja. Pani Barbara na razie bezskutecznie szuka pracy, dorabia szyjąc na maszynie. - Szukałam pracy, ale nikt na razie nie chce mnie zatrudnić, bo jestem za stara. Nie mogę też wykonywać wszystkich prac, bo mam chory kręgosłup. Jutro chcę zarejestrować się na pośredniaku, może w ten sposób będzie łatwiej zdobyć pracę – dodaje pani Barbara.
Policja umorzyła postępowanie w sprawie pożaru. - Stwierdzono, że zarzewiem pożaru była koza, ale pożar był spowodowany nieumyślnie i zakończyli dochodzenie. Przez siedem lat koza działała bez zarzutu, komin był odpowiednio zabezpieczony. Zresztą, jak wchodziliśmy do mieszkania, to cała kuchnia była już wypalona, a ogień był w części, gdzie stała koza. Na zdrowy rozum, to gdzie się najpierw wypala pożar? Tam gdzie się zapali najpierw. Naszym zdaniem ogień musiał najpierw pojawić się w drugim kominie, od strony kuchni – twierdzi pan Andrzej.
W wyremontowanym mieszkaniu kozy już nie ma. Jest za to pies, przygarnięty ze schroniska...