- Od 1968 roku pracowałem w pogotowiu ratunkowym, które mieściło się wówczas przy ul. Bema (tam gdzie dzisiaj NFZ – red.). 18 grudnia 1970 roku od rana było niespokojnie. W pewnym momencie dostaliśmy wezwanie, że na ul. 1 Maja leży człowiek. Pojechaliśmy karetką – warszawą combi – razem z doktor Piotrowicz i kierowcą o nazwisku Jankowski. Młody mężczyzna leżał postrzelony przy barze mlecznym, już nie żył. Do dzisiaj pamiętam jego nazwisko – Sawicz – opowiada pan Jerzy. - Zakryliśmy ciało kocem i prześcieradłem, powiadomiliśmy stację pogotowia, by przysłali tutaj zakład pogrzebowy, bo karetka nie zabiera zwłok. Ludzie, a sporo się ich tam zebrało, chcieli nas zlinczować, że nie zabieramy ciała. Jakoś udało nam się ich przekonać, że nie możemy.
Droga powrotna do pogotowia była okropna. Jechaliśmy 1 Maja w stronę kawiarni Mocca pod prąd (wówczas był tędy swobodny przejazd dla aut – red.). Przy skrzyżowaniu z Hetmańską leżał przewrócony saturator. Tłum był coraz większy, ludzie krzyczeli, że wozimy w środku milicjantów i broń, co nigdy nie miało miejsca, ale emocje były naprawdę wielkie – opowiada pan Jerzy, dodając „nie byłem zwolennikiem tamtej władzy”.
Za kawiarnią Tęcza (dzisiaj nieistniejącą – red.) był jakiś problem z tramwajem, nie pamiętam dokładnie, o co chodziło. Trudno było przejechać. Gdy skręciliśmy w stronę kina Syrena, tłum zaczął rzucać w karetkę kamieniami. Ktoś rzucił pod naszą karetkę duży fragment śmietnika, blokując przejazd. Udało nam się go usunąć i wrócić bezpiecznie do stacji pogotowia – opowiada pan Jerzy, przywołując jeszcze inną historię z 18 grudnia.
- Siedzieliśmy w siedzibie pogotowia z kolegą, panem Stasiem, i patrzeliśmy przez okno. Przed gmachem Komitetu PZPR (dzisiaj budynek Urzędu Skarbowego – red.) zaczęła się jakaś zadyma. W pewnym momencie usłyszeliśmy strzały i zauważyłem młodego mężczyznę, który się przewrócił. Wybiegłem z pogotowia, łapiąc w locie gaziki, opaskę uciskową. Na miejscu pojawiło się dwóch milicjantów, którzy okazali się na tyle ludzcy, że doprowadzili rannego do siedziby pogotowia. Zostawili go na schodach, bali się wchodzić do środka – kontynuuje pan Jerzy. - Ten mężczyzna musiał być poddany amputacji nogi, widywałem go później w mieście, jak chodził z protezą...
Dyżur w tamtych dniach mieliśmy w pogotowiu na okrągło. Bywałem w domu tylko po to, by wziąć rzeczy na przebranie i dalej leciałem do pracy...
A jakie są Państwa wspomnienia z Grudnia 1970? Zapraszamy do dzielenia się nimi na łamach portEl.pl