Joanna Ułanowska-Horn: Jak ksiądz zapamiętał 13 grudnia 1981 roku?
Bp Andrzej Śliwiński: 13 grudnia wstałem bardzo wcześnie, około godziny 5.00, wyjechałem samochodem z Pelplina do Grudziądza, bo tam miałem rozpocząć rekolekcje adwentowe. O 7.00 rozpocząłem Mszę Świętą. Wygłosiłem kazanie, schodzę z ambony, a tu stoi przerażony proboszcz i mówi, że jest wojna. Pytam: "Jak to, jest wojna?" Wyjaśnił, że generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Tego stanu wojennego doświadczałem dlatego, że codziennie wieczorem, powracając po naukach, byłem kontrolowany. Jeździłem wtedy oczywiście w sutannie.
J.U.: A jakie uczucie wtedy księdzu towarzyszyło: czy była to złość, nienawiść czy może obojętność?
Bp.A.: Dopiero po południu dokładnie się dowiedziałem o stanie wojennym, więc było to kompletne zaskoczenie. To była wojna narodu z narodem, Polaków z Polakami. Więc czułem nie tyle nienawiść, ale smutek, że do tego doszło. Ze względu na wykonywaną pracę musiałem dużo jeździć, więc zawsze w stanie wojennym zabierałem ze sobą mnóstwo kanapek, bo najbardziej mi było żal tych biednych żołnierzy, których ściągnięto na patrole. Oni się tam jakoś ogrzewali, ale byli często głodni, więc zawsze dawałem im te kanapki. To była dla nich wielka radość. Taki ludzki gest... Wielu ludzi patrzyło na nich jak na ciemiężycieli i tych, którzy są wykonawcami stanu wojennego, a przecież byli to normalni ludzie, Polacy.
J.U.: Czy ksiądz próbował tłumaczyć sobie zaistniałą wówczas sytuację polityczną?
Bp.A.: Na pewno każdy to sobie jakoś tłumaczył, tylko nie było to łatwe. W ludziach rodziło się wówczas wiele nienawiści. Trzeba było tę nienawiść wyciszać i wiele tłumaczyć. Oczywiście, trudno bym zajmował się kwestią, czy stan wojenny był potrzebny czy nie, to zupełnie inna sprawa, natomiast takim moim doświadczeniem było to, że wielokrotnie byłem w różnych ośrodkach internowania. Tam spotykałem się z całą śmietanką inteligencką, polską podziemną, działaczami. Odwiedzaliśmy ich cele. Zawsze towarzyszył nam jakiś strażnik więzienny. Podawali mi kartki, co było zakazane, ja je brałem i chowałem do kieszeni, by później dać je ich rodzinom. Strażnik zawsze zwracał mi uwagę, że to bezprawne. Ja mówiłem: "Wiem, ale jest też prawo ludzkie, które mówi, że człowiek ma prawo do kontaktu z najbliższymi. W tych listach nie ma nic politycznego" - zapewniałem.
J.U.: Czy Kościół był odbierany wtedy jako ostoja polskości?
Bp.A.: Tak było. Zresztą Kościół wtedy spełniał funkcje, które de facto do jego roli nie należą. Wiadomo, że stan wojenny podzielił społeczeństwo i ci, którzy się wycofali z życia publicznego, przenieśli się do Kościoła. Wtedy teatr był w kościele, odczyty były w kościele. To właśnie tam poruszano pewne zakazane tematy... Kościół przejął wówczas rolę mecenasa kultury, dziennikarzy, artystów.
J.U.: Czy wśród innych księży, księdza przyjaciół, decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego była impulsem do działania, do podjęcia pewnej misji?
Bp.A.: Uważam, że tak. Kościół otrzymał wówczas nowe zadania: dotarcia do internowanych i do ich rodzin. Ale najważniejszym było jednoczenie narodu. Pewnie prawda leży po środku, czy stan wojenny był koniecznością, ale myślę, że w takich szczególnych momentach w dziejach narodu i ojczyzny kościół miał specjalną rolę do spełnienia i tak dobrze, jak mógł, ją spełnił.
przyg. Joanna Ułanowska-Horn (Radio Olsztyn)
Najnowsze artykuły w tym dziale
Bądź na bieżąco, zamów newsletter