Zbigniew Plechoć: Chciałem udowodnić, że coś tam potrafię (Śladami historii elbląskiego sportu)

10
Wczoraj
09:52
Zbigniew Plechoć: Chciałem udowodnić, że coś tam potrafię (Śladami historii elbląskiego sportu)
Zbigniew Plechoć (fot. Sebastian Malicki)
- Trafiłem pod skrzydła Ryszarda Kubika. Polubiłem piłkę ręczną do tego stopnia, że nieobecność na treningu rozpatrywałem w ramach małej katastrofy. Chciałem po prostu robić to, co sprawiało mi niesamowitą przyjemność - mówi Zbigniew Plechoć, wielokrotny reprezentant Polski w piłce ręczne i wychowanek Truso Elbląg.

- Jak się zostaje piłkarzem ręcznym?

- W moim przypadku zdecydował przypadek. Znalazłem w gazecie ogłoszenie o naborze do sekcji piłki nożnej w Olimpii. Kiedy przyszedłem na trening okazało się, że ten nabór się skończył dwa tygodnie temu. Chętnych do gry mieli nadmiar, podziękowali mi i kazali wracać do domu. I tym sposobem piłkarzem nożnym nie zostałem...

 

- I całe szczęście, że Pana odprawili z kwitkiem.

- Kilka tygodni później w Szkole Podstawowej nr 18 pojawił się ktoś z sekcji piłki ręcznej Truso. Były testy sprawnościowe, podobno wypadłem bardzo dobrze. Patrząc z perspektywy czasu, nic tak dobrze nie wpływało na sprawność fizyczną ówczesnych dzieciaków, jak fakt, że po szkole rzucało się tornister w kąt i całe dni biegało po podwórku. Dziś zazdroszczę młodzieży tylko infrastruktury sportowej, na której mogą trenować. Trafiłem pod skrzydła Ryszarda Kubika. Polubiłem piłkę ręczną do tego stopnia, że nieobecność na treningu rozpatrywałem w ramach małej katastrofy. Chciałem po prostu robić to, co sprawiało mi niesamowitą przyjemność. Nie będę ukrywał, że była duma z przynależności klubowej, z możliwości profesjonalnych treningów...

 

- Można odnieść wrażenie, że w elbląskiej piłce ręcznej był system wyłapywania potencjalnych talentów. Na ile można u kilkuletniego chłopca określić talent?

- Były grupy nauczycieli w różnych szkołach w Elblągu związani z różnymi dyscyplinami. Wymieniali się nawzajem informacjami o tym, że w danej szkole jest ktoś, kto rokuje. Może nie w konkretnej dyscyplinie, ale ogólnie pod kątem sportowym. Wynika to z doświadczenia nauczyciela, „oka do talentów”. Nauczyciel zwraca uwagę np. na psychomotorykę podczas, wydawać by się mogło, zwyczajnego biegu, gier zespołowych na szkolnym boisku. Jest duże prawdopodobieństwo, że dziecko, które w domu, razem z rodzicami się rusza, będzie miało predyspozycje do uprawiania jakieś dyscypliny. W szkołach funkcjonowały Szkolne Koła Sportowe, w ramach których można było trenować określone dyscypliny.

 

- Szkoła średnia, to Technikum Mechaniczne, do którego szło się, albo po to, żeby grać w piłkę ręczną, albo pracować w Zamechu. Jak na was, sportowców, patrzyli nauczyciele... Było „przymykanie oka”, czy też bez taryfy ulgowej.

- W Technikum Mechanicznym nauczycielem wychowania fizycznego był Mieczysław Pleśniak, postać ikoniczna dla elbląskiej piłki ręcznej. On nie miał dla nas taryfy ulgowej: masz złe oceny, to nie grasz, nie trenujesz... Krótka piłka. Na pierwsze półrocze miałem dwie oceny niedostateczne. I kiedy widmo braku treningów zajrzało mi w oczy, to wziąłem się do nauki. Całą szkołę przeszedłem na trójkach i czwórkach. Kiedy drużyna wyjeżdżała na mistrzostwa, to nie było nas w szkole tydzień, czasami dwa. Powołanie do reprezentacji narodowej juniorów wiązało się z trzytygodniową nieobecnością w szkole. Nie było „zmiłuj”, materiał szkolny trzeba było nadrobić. Na szczęście, takich dłuższych nieobecności nie było w ciągu semestru wiele.

 

- Jakim trenerem był Mieczysław Pleśniak?

- Cieszył się ogromnym autorytetem. Wymagał od nas i od siebie bardzo dużo i cały czas nas wspierał. U niego porażka, błąd nie dyskwalifikowała, nie oznaczała odesłania na ławkę. Dawał szansę poprawy. Jak się nie udało za pierwszym i drugim razem, to za kolejnym wyjdzie. I to się później przydało w seniorach, kiedy jako młody trafiłem do naszpikowanego gwiazdami Wybrzeża Gdańsk. W debiucie w Gdańsku strzeliłem chyba pięć bramek, w drugim meczu trzy... Patrzyli na mnie i mówili, że z tego chłopaka coś może być. A to trener Mieczysław Pleśniak wpoił swoim wychowankom i mi przy okazji, że nie ma się co załamywać niepowodzeniami. Pierwszy strzał nie wpadnie, to wpadnie drugi, trzeba tylko próbować.

 

- Tak próbowaliście, że w 1980 i 1981 r. zdobyliście brązowe medale juniorskich Mistrzostw Polski.

- Prowadzili tę drużynę Mieczysław Pleśniak i Ryszard Kubik. Grali w niej m. in.: Leszek Gilarski, Ryszard Miernicki, Marek Zabron, Zbigniew Sosnowski i Zenon Wysocki. Zdobyliśmy też dwa razy Mistrzostwo Polski Szkolnego Związku Sportowego. Braki wzrostu nadrabiałem szybkością biegając tam i z powrotem po prawym skrzydle. Wierzyłem, że ciężką pracą można dojść wysoko i daleko. Chciałem udowodnić wszystkim, a najbardziej chyba sobie, że nie jestem tym ostatnim, że coś tam jednak potrafię. Wspomnień z tego okresu nikt mi nie odbierze. Sport nauczył mnie pokory, pracy i systematyczności. Nie będę ukrywał, że nie byłem grzecznym chłopcem, zdarzały się „ataki sodówki”, ale parkiet natychmiast to weryfikował. Miałem do czynienia z odpowiednimi trenerami i nauczycielami, którzy potrafili tego niezbyt grzecznego chłopca nakierować na właściwe tory. Oprócz tego, żebyśmy wszyscy byli dobrymi piłkarzami ręcznymi, zależało im, abyśmy wyrośli na porządnych ludzi.

 

- Pamięta Pan pierwsze powołanie do reprezentacji?

- Ktoś pewnie mnie wypatrzył, dał znać do Warszawy, do sztabu reprezentacji, że w Elblągu jest fajny chłopak, leworęczny, szybki, może warto go sprawdzić. Na pierwsze zgrupowanie reprezentacji juniorów pojechałem zimą do Suwałk, z przesiadką w Ełku. Zgrupowanie było zimą, do dziś pamiętam jak było zimno. Na treningach na świeżym powietrzu dawaliśmy z siebie wszystko, bo inaczej byśmy zamarzli. Na końcu był dwumecz z Węgrami, albo Rumunią, już nie pamiętam. Zagrałem, podobno nawet nieźle. Była duma, najpierw z powołania, potem, że mogłem zagrać w meczu reprezentacji. Pomyślałem wtedy, że jak już tak daleko zaszedłem, to się nie dam wypchnąć. Po zgrupowaniu trzeba było oddać stroje i koszulki reprezentacji. Mi powiedzieli, żebym swoje rzeczy zatrzymał, bo mi się jeszcze mogą przydać. I tak zostałem reprezentantem Polski: najpierw juniorów, potem seniorów.

 

- I po szkole w 1980 r., transfer do GKS Wybrzeże, drużyny z którą będzie pan związany do 1990 r., i która w tym okresie była w czołówce polskiej z sukcesami w Europie.

- Byłem już wtedy w młodzieżowej reprezentacji Polski, powoływali mnie do pierwszej. Wyglądało to tak, że kiedy kończyło się zgrupowanie młodzieżowej reprezentacji, przyjeżdżali seniorzy. I trener pierwszej kadry mówił, ty się Zbyszek nie pakuj, zostań z nami. Wtedy się mogłem tylko zastanawiać, czy fizycznie podołam. Podołałem. Jeszcze w okresie przed maturą zgłosiło się po mnie kilka mocnych klubów z ówczesnej I ligi [wówczas najwyższy szczebel rozgrywek w Polsce – przyp. SM]. Mieczysław Pleśniak doradził Wybrzeże, bo dobra drużyna, na miejscu Akademia Wychowania Fizycznego, gdzie mógłbym studiować i blisko do Elbląga, w razie jakby nie wyszło miałbym blisko do domu. Na dzień dobry zdobyliśmy z Wybrzeżem trzy srebrne medale Mistrzostw Polski, potem było pięć mistrzostw z rzędu i dwa srebra na koniec. Dwa razy zagrałem w finale Pucharu Europy Mistrzów Krajowych, dwa razy musieliśmy obejść się smakiem. W sezonie 1985/86 przegraliśmy z jugosłowiańską Metaloplastiką. Sabac. Pierwszy mecz „u siebie” wygraliśmy 29:24, nie uznali mi bramki w ostatnich sekundach. W rewanżu było 30:23 dla Jugosłowian. W następny sezonie pokonaliśmy ich w półfinale, za to w finale dwa razy przegraliśmy z radzieckim SKA Mińsk. Do czasów sukcesów Vive Kielce to były największe triumfy polskiej drużyny w europejskich pucharach.

 

- Skoczył Pan do głębokiej wody. Przejście z piłki juniorskiej do seniorskiej to zawsze jest duży przeskok. Utalentowani juniorzy potrafili zginąć w seniorach, albo długo musieli adaptować się do „dorosłej” piłki. Pan wchodzi do drużyny pełnej gwiazd.

- W Wybrzeżu grali m.in. Waszkiewicz, Wenta, Goliat, Małuszkiewicz, Szargiej, Urbanowicz. Była trema, ale wejście miałem, jak już wspomniałem wcześniej, niezłe: w pierwszym meczu trafiłem pięć razy, w drugim trzy i przekonałem kolegów do siebie. W aklimatyzacji pomógł mi też elblążanin Marek Panas. Przeskok z juniora niesie za sobą duże niebezpieczeństwo dla tych zawodników, którzy potrzebują czasu na aklimatyzację. Wtedy do końca nie wiedziałem na co się porywam. Stwierdziłem, że ciężką pracą, tak jak w poprzednich latach, uda się dojść do celu. Miałem kogo podpatrywać, udało się. W Wybrzeżu dostałem przezwisko „Jojo”, od dziecięcej zabawki. Biegałem po skrzydle tam i z powrotem, zawsze wracając na to samo miejsce. Na początku dostałem wycisk, cały siny byłem, zapomniałem jak się nazywam. Pojechaliśmy na obóz przygotowawczy do Cetniewa i tam zobaczyłem jak wygląda piłka ręczna na najwyższym poziomie. To były bolesne lekcje.

 

- O pańskich występach w reprezentacji Polski też można długo rozmawiać. Ja chciałem poruszyć ten najbardziej bolesny fragment czyli igrzyska olimpijskie w Los Angeles, na które z przyczyn politycznych nie pojechaliście. Cała reprezentacja Polski i kraje tzw. demokracji ludowej nie pojechały.

- Chcieliśmy jechać po medal. Przed igrzyskami byliśmy na zgrupowanie w Jugosławii i tam w meczu towarzyskim pokonaliśmy gospodarzy. W Los Angeles Jugosławia sięgnęła po złoto. Kiedy się dowiedzieliśmy, że do USA nie pojedziemy, trener dał nam wolne i powiedział, żebyśmy „poszli się upić”. Żal był ogromny, prawie płakaliśmy. Igrzyska to nie były zwykłe zawody, to jest marzenie każdego sportowca, najważniejszy turniej życia. I nas tego pozbawiono. Na pocieszenie zorganizowano Zawody Przyjaźni, w których wystartowały kraje, które musiały amerykańskie igrzyska zbojkotować. Turniej piłki ręcznej odbywał się w Magdeburgu w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Zajęliśmy tam trzecie miejsce. Pokusiłbym się o opinie, że w naszym turnieju poziom był wyższy niż w USA, wówczas to kraje Europy Wschodniej nadawały ton w piłce ręcznej.

 

- W 1990 r. wyjechał Pan do Niemiec, do Bayeru Leverkusen.

- Trzeba było pomyśleć, co po karierze sportowej. Bayer występował w drugiej Bundeslidze, sportowo to był poziom naszej I ligi. Nie mogę narzekać na grę w tym zespole, grało się bardzo dobrze, pieniądze też były lepsze niż w Polsce. W 1995 r. przeniosłem się do belgijskiego KTSV Eupen. Największym sukcesem w Belgii był finał Pucharu tego kraju. Finał niestety, przegraliśmy. Tam zakończyłem karierę, zostałem trenerem, różne zespoły prowadziłem, ale to już temat na inną rozmowę... Geny piłkarza ręcznego nie zginęły: mój syn Adam jest dwukrotnym mistrzem Belgii juniorów. Do czerwca tego roku pracowałem jako nauczyciel sportu, a od września, po wakacjach, oficjalnie będę szczęśliwym emerytem.

 

- Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał Sebastian Malicki

Najnowsze artykuły w tym dziale Bądź na bieżąco, zamów newsletter

A moim zdaniem... (od najstarszych)

Kiedyś tak było. Jak człowiek nie poszedł na trening to chodziło zły. Najgorszą karą dla dziecka był zakaz wyjścia na dwór i na trening a dziś karą jest wygonienie na dwór.
(2025.07.24)
Przeczytałam ten wywiad bardzo uważnie. Przypomniały mi się czasy mojej nauki w TM-ie. Pan Mieczysław Pleśniak był też moim nauczycielem W-f-u. Bardzo lubiłam te lekcje. Piłką ręczną w naszej szkole żyliśmy chyba wszyscy. Grali tam koledzy m. in. Janek M. , Piotrek P. , Zygmunt N. , Marian N. , Leszek G. , i inni. To bardzo miłe wspomnienia. Pozdrawiam Cię Zbyszku i wszystkich, którzy pokochali piłkę.
Ola absolwentka TM z 1982 r (2025.07.24)

info

11  
  1
Znowu te mity, że dzieciaki nie wychodzą na dwór. Skąd wy to bierzecie?
(2025.07.24)
Owszem, wychodzą, tylko zamiast piłki, w ręku mają smartfon'a.
(2025.07.24)
Chyba nie żyłeś w tamtych czasach. O czymś takim jak "orlik" to mogliśmy pomarzyć. A dziś głównie zajmowane są przez roczniki 70 i 80.Kiedyś każdy kawałek trawy stawał się boiskiem.
(2025.07.24)
Tak wszyscy młodzi (a może nie tylko młodzi?) chodzą wciąż ze smartfonami w ręku i ni innego nie robią, nie uprawiają sportu, nie rozmawiają z sobą itd. A wszyscy sportowcy to twoje pokolenie. Za twoich czasów nie mieliście smarfona w ręce bo ich nie było. Tak trudno zrozumieć, że wszystko się zmienia. Wystarczy, że każdy zajmie się swoimi dziećmi, wnukami, a nie rozprawia o ogóle, wtedy będzie dobrze, a nie jałowe pogawędki.
(2025.07.24)
w ogóle kiedyś to było...
(2025.07.24)
Kiedyś to było... mycie sie w zimnej wodzie lecącej z kranu na zewnątrz szkoły, koło łącznika.
(2025.07.24)

info

6  
  2
To były dobre czasy bo do uprawiania sportu w klubach byli wybierani najlepsi, którzy coś sobą reprezentowali. Nikt z rodziców nie musiał płacić za treningi dziecka, za stroje, za wyjazdy na mecze. Mało tego jeszcze wypłacano dietę lub opłacano obiad po drodze na mecz. Dziś smutne jest to że trzeba za to wszystko płacić a zwykły otyły od chipsów Brajan jest zawodnikiem Olimpii, Truso czy innych klubów tylko dlatego bo mu mamusia opłaca treningi
Kolasa (2025.07.25)

info

0  
  0
Z obserwacji. No chyba że dostaną nowe rolki albo hulajnogę elektr.
(2025.07.25)