- Jak zaczęła się Pana przygoda ze sportem?
- W szkole podstawowej razem z bratem Wiktorem trafiliśmy na piłkę nożną do Olimpii Elbląg. Wiktor został, pewnie ja bym tez został, gdybym po podstawówce nie trafił do Technikum Mechanicznego. Pamiętam, że byłem nawet kapitanem zespołu w swojej grupie wiekowej. Technikum Mechaniczne wymyślili rodzice. Tam już „czekał“ Mieczysław Pleśniak. I zostałem postawiony przed alternatywą: albo nauka w Mechaniku i przekwalifikuję się na piłkarza ręcznego, albo poszukam jakiegoś ogólniaka i mogę kontynuować karierę w piłce nożnej. Dziś tylko mogę się zastanawiać, czy w piłce na trawie osiągnąłbym to, co osiągnąłem. Nie ma na to odpowiedzi. Zacząłem więc przygodę z piłką ręczną dość późno, bo w wieku 16 lat. Z trenerskiego punktu widzenia bardzo późno.
- Ale w Technikum Mechanicznym był Mieczysław Pleśniak.
- Mówiąc krótko, wiedział jak stworzyć piłkarza ręcznego. Tej postaci nie trzeba elblążanom przedstawiać. Dziś brakuje takiego szkolenia, stąd poziom piłki ręcznej jest taki jaki jest. Delikatnie rzecz ujmując - mógłby być lepszy. Pamiętam takie treningi, kiedy godzinę monotonnie staliśmy w parach i rzucaliśmy piłkę do kolegi. Trener zwracał uwagę na sposób chwytu - w tzw. „U“. Najbardziej pewny sposób złapania piłki, „wszedł nam w krew“, co potem miało odzwierciedlenie w wynikach na boisku. Warunki uprawiania piłki ręcznej były, w porównaniu do dziś, spartańskie. Graliśmy na przyszkolnym boisku Technikum Mechanicznego wyłożonym żużlem. Do dziś na nogach mam czarne pamiątki po upadkach. Dyscyplina musiała być. Pamiętam jak mnie Mieczysław Pleśniak wyrzucił z treningu do fryzjera, bo za długie włosy miałem. O tatuażach, jakie dziś mają sportowcy, mowy nie było. Pewnie wyleciałbym z drużyny bez prawa powrotu.
- Patrząc z perspektywy czasu na okres juniora...
- Myśląc o swojej karierze sportowej, za początek uważam grę w seniorskich zespołach, zaczynając od GKS Wybrzeże, do którego trafiłem po Technikum Mechanicznym. W Elblągu grałem w Truso, to była dobra szkoła sportu, tego jak sobie poradzić na boisku. Graliśmy w ligach juniorskich, trafiłem do reprezentacji Polski juniorów, gdzie miałem pierwszą okazje zmierzyć się z zawodnikami z innych krajów. Trochę tych sukcesów było, ale jak już wspomniałem wcześniej... swoją karierę liczę od Wybrzeża, od czasów seniora. Ale wspomnienia z Elbląga mam rewelacyjne. Ale to wszystko zależy od tego, na jakiego trenera się trafi. Wygraliśmy szóstkę w totolotka, trafiając na Mieczysława Pleśniaka. Dziś takich trenerów już nie ma.
- Do Gdańska trafił Pan w 1973 r.
- Mieczysław Pleśniak bardzo dużą rolę przykładał do nauki. Niemal zmuszał nas do pójścia na studia. I znów, patrząc z perspektywy czasu, miał rację. Sport to jest przygoda, czasem krótsza, czasem dłuższa. I coś po nim trzeba robić. Dużo jest przykładów sportowców, którzy nie poradzili sobie po zakończeniu kariery. Nie każdy zostanie Robertem Lewandowskim czy Grzegorzem Krychowiakiem, jeżeli patrzymy na piłkę nożną, gdzie są największe pieniądze.
Po przykładowej Akademii Wychowania Fizycznego, który to typ szkolnictwa wyższego, jest naturalnym wyborem dla sportowców, można np. uczyć w szkole, być trenerem... Ja zdecydowałem się na Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego w Gdańsku [dziś Akademia Wychowania Fizycznego i Sportu - przyp. SM]. GKS Wybrzeże wypatrzyło mnie już wcześniej i wiedziałem, że kiedy dostanę się na studia, to będę miał miejsce w zespole. Ale trzeba obiektywnie zauważyć: bez Truso i Mieczysława Pleśniaka nic bym nie zrobił.
- Wybrzeże było wówczas jednym z czołowych drużyn w Polsce.
- Czołówka, ale... za czasów mojej gry w tym zespole mistrzostwa Polski nie zdobyliśmy. Półżartem mogę powiedzieć, że mistrzem nigdy nie byłem, zarówno Polski w Wybrzeżu, jak i Niemiec w THW Kiel. W Wybrzeżu już pod koniec przygody wywalczyłem wicemistrzostwo w 1981 r. GKS był klubem milicyjnym. Czasy wówczas były takie, że sportowcy teoretycznie byli amatorami. Byłem więc na fikcyjnym etacie milicjanta w Elblągu i 10. każdego miesiąca pojawiałem się przy kasie po wypłatę. Potem zacząłem jeździć drugiego, żeby nie drażnić funkcjonariuszy swoją obecnością w kolejce po pieniądze. Dziś wychodzą różne dla młodszego pokolenia dziwne sprawy i ludzie myślą, że piłkarz ręczny pałował demonstrantów w milicji. A to po prostu były dziwne czasy, zawodnik Górnika miał etat w kopalni, ale to nie oznacza, że przed treningiem węgiel kopał. Sport dawał nam duże jak na tamte czasy przywileje. Na mieszkanie w Gdańsku czekało się 10-12 lat, ja po miesiącu dostałem trzy do wyboru.
- Przy okazji przejdziemy od razu do igrzysk. Bo już w 1972 roku pojawiła się minimalna szansa na grę na igrzyskach olimpijskich w Monachium.
- Po latach wychodzą różne dziwne sprawy. Mogłem pojechać na trzy igrzyska: do Monachium w 1972 roku, do Montrealu w 1976 roku, ostatecznie pojechałem tylko do Moskwy w 1980 roku. Trenerzy mieli chyba jakiś uraz osobisty, bo mam wrażenie, że nie brało się pod uwagę do końca umiejętności sportowych, tylko inne aspekty. Do Monachium nie pojechałem, bo jak się dowiedziałem, jestem jeszcze za młody i mam czas... Do Montrealu się nie załapałem, bo ówcześni trenerzy Janusz Czerwiński i Stanisław Majorek stwierdzili, że... za bardzo koleguję się z Jerzym Klempelem i to będzie miało negatywny wpływ na drużynę. Po latach Janusz Czerwiński przeprosił mnie za brak tamtego powołania, ale... mleko się już rozlało. Polacy wówczas zdobyli trzecie miejsce, dziś miałbym emeryturę olimpijską. Ale też muszę się przyznać, że u mnie co w myśli, to na języku. Miałem cięty język, nie pozwalałem sobie w kaszę dmuchać.
- Ale trochę tych meczów w reprezentacji było.
- Dokładnie 143. Dziś pewnie byłoby więcej, ponieważ... reprezentacja więcej gra. Zdobyłem 143 bramki. Na mistrzostwach świata w Dortmundzie byłem kapitanem reprezentacji, wywalczyliśmy wtedy brązowy medal. Mówię o tym dlatego, że ten sukces otworzył mi drzwi za granicę. Wówczas był przepis, że zawodnik może wyjechać za granice po skończeniu określonego wieku. Może przez ten wspomniany już wyżej cięty język pozwolili mi na transfer po trzydziestce. Z drugiej strony byłem też zawodnikiem milicyjnego klubu, co też mogło mieć jakiś wpływ.
Były też mecze państwowe reprezentacji policjantów, kolejarzy, tego typu grup zawodowych. Tu Związek Radziecki i Rumunia najwięcej oszukiwali. Jak były mecze milicjantów, to się nagle okazywało, że cała reprezentacja ZSRR to milicjancu, za chwile na meczu kolejarzy ci sami ludzie okazywali się pracownikami kolei.
- Przechodzimy do Pana historii w THW Kiel.
- Jeden z najlepszych zespołów piłki ręcznej. Ale... znów nie udało mi się wywalczyć mistrzostwa kraju. Trzy razy byliśmy wicemistrzem Niemiec. Grałem tam siedem lat, trzy ostatnie w roli grającego trenera, następnie rok byłem „tylko“ trenerem. Pamiętam taki mecz, już w roli grającego trenera, musieliśmy go wygrać, żeby zdobyć wicemistrzostwo. Ostatnie minuty, przegrywamy jedną bramką. Zrzucam dres, wchodzę na boisko, rzucam trzy gole. Wygraliśmy dwoma bramkami, bramkarz rywali na bankiecie mówił, że to wstyd, że facet przed czterdziestką strzelił mu gole. To były czasy, kiedy w zespole mógł być tylko jeden obcokrajowiec. Dlatego ogromnym wyróżnieniem był fakt powierzenia mi opaski kapitańskiej. Nosiłem ją trzy lata. Oficer BND przez miesiąc nie mógł spać, na wieść o tyn że Polak ma być kapitanem niemieckiej drużyny na niemieckiej ziemi. Ale sami zawodnicy Kiel postawili sprawę na ostrzu noża.
W klubie wciąż pamiętają, że jak przyszedłem, do zespół od razu poszedł do góry. Poziom ligi był stosunkowo wysoki. Porównując do dzisiejszych czasów, za wyjątkiem drużyn Kielc i Płocka, połowa naszej Superligi w tamtym czasie walczyłaby o utrzymanie w drugiej Bundeslidze. Reszta - grałaby w trzeciej. Wynikało to z podejścia do treningów, warunków w klubie, komfortu pracy.
- Po powrocie z Niemiec na chwilę skończył Pan przygodę z piłką ręczną.
- Rok odpoczywałem, potem dałem się namówić na prowadzenie Spójni Gdańsk grającej w I lidze, wówczas w najwyższej klasie rozgrywkowej. Teoretycznie mieliśmy budować coś większego, dziś Spójni już nie ma i to jest cały mój komentarz do tej sytuacji. Na ławce trenerskiej nie wytrzymałem całego sezonu. Miałem spięcia z sędziami, nagminnie wysyłali mnie na trybuny. Co niektórzy z nich razem ze mną powinni te mecze stamtąd oglądać, bo się do sędziowania po prostu nie nadawali.
Stwierdziłem, że przecież nikogo nie zabiłem i po co mam się męczyć. Zrezygnowałem, w 2002 r. kupiłem gospodarstwo agroturystyczne na Kociewiu i od kilkunastu lat gospodarzę sobie i przyjmuję wczasowiczów. Piłkę ręczną ograniczyłem do kibicowania. Za bardzo się denerwuję, patrząc co się dzieje z tą dyscypliną w Polsce. Brakuje przede wszystkim szkolenia. Trzeba zacząć od dzieci, od samego dołu piramidy sportowej. W każdym sporcie zespołowym, nie mam tu na myśli tylko piłki ręcznej, ale także koszykówkę, siatkówkę, piłkę nożną, jest jak w samochodzie. Wyjmij jedno urządzenie i samochód zaczyna się psuć. Tak samo w drużynie - wyjmij z niej dobrego zawodnika i wyniki idą na dół. Na parkiecie lub na boisku wszystkie ogniwa muszą współdziałać. Jak jeden zawodnik się ślizga, to czasami można to trochę przykryć. Dwóch już nie da rady. W styczniu odbędą się mistrzostwa świata w piłce ręcznej. I nie wróżę naszym chłopakom sukcesu. Może być tak, że wygramy tylko z Arabią Saudyjską i swój udział zakończymy na pierwszej rundzie.
Wracając do Elbląga: mam żal do władz miasta, że dopuściły do likwidacji męskiego zespołu piłki ręcznej w Elblągu. To był kawał historii miasta, nie ma też lepszego sposobu promocji niż poprzez sport. Młodzi zawodnicy mieli motywację, aby dotrwać do wieku seniora. Trzeba też wziąć pod uwagę emocje kibiców. Tego już nie ma i mam wielką nadzieję, że mimo wszystko męska piłka ręczna wróci do Elbląga. Bo to miasto na to zasługuje.