Wszystko można kupić

02.06.2004
Wszystko można kupić
W większości polskich uczelni na tablicach ogłoszeń wiszą rozporządzenia i regulaminy, do których stosować się winni zarówno studenci, jak i nauczyciele akademiccy. Wśród wielu ustępów i punktów można doszukać się ostrzegawczych ogłoszeń widniejących już co najmniej od roku - mowa o przepisach regulujących wiarygodność samodzielności w przygotowaniu pracy magisterskiej.
Na jednym z wydziałów przeczytaliśmy, że "student zobowiązany jest dołączyć do składanej pracy magisterskiej pismo, w którym oświadcza, że jest jej autorem i nie dokonał przedruku lub nie przepisał innej pracy naukowej mogącej stanowić materiał pracy magisterskiej". Zastanawia, na ile skuteczne są tego rodzaju wymagania, skoro rynek usług pisania prac naukowych kwitnie, a dowodów na to, że czyjąś pracę można obronić, jest mnóstwo. Po pierwsze, oświadczyć to, że jest się autorem cudzej pracy magisterskiej zawsze można. Po drugie nie pociągnie to za sobą skutków prawnych dopóty, dopóki komisja egzaminacyjna nie udowodni plagiatu lub, co może być jeszcze trudniejsze, napisania pracy naukowej przez inną osobę. A gdyby nawet istniały podejrzenia, autor nie wyjdzie z ukrycia. Ludzie piszący "magisterki", "licencjatki" i coraz częściej doktoraty rekrutują się z różnych zawodów i nie zawsze mają wykształcenie poświadczające ich wiedzę, a jednak są tak inteligentni, że o rynku ich usług w Polsce już można mówić. Wystarczy przejrzeć prasę, by w rubryce z ogłoszeniami wyszukać niejednoznacznie brzmiące anonse, typu "Przepisywanie prac magisterskich", "Komputerowe pisanie prac naukowych". Z pierwszym przykładem treści ogłoszeniowych dawniej nie było kłopotów i brzmiał on najczęściej tak, "Pisanie prac magisterskich". Drugi nie zawsze może oznaczać dosłownie pisanie prac naukowych, bo dziś nie wszyscy sięgają jeszcze do komputera i dlatego jest popyt na najprawdziwsze w świecie przepisywanie rękopisów. Proceder nie jest łatwy do udowodnienia i co gorsza niemożliwe jest obecnie ściganie piszacego (na Uniwersytecie Warszawskim wprowadzono już oprogramowanie, które umozliwia wykrycie plagiatu), a jedynie licencjata, magistranta, czy doktoranta i to tylko wtedy, gdy prawdziwy autor udowodni kradzież praw autorskich. Pogłębiający się proceder, który faktycznie nie jest jeszcze uznawany za przestępstwo, ułatwia zdobywanie tytułów nieuczciwym, nie mającym czasu na naukę lub karierowiczom z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi i sieczką w głowie. Biznes na takich usługach jest niezły, bo jeśliby zauważyć, że wokół pracy brak, to na pisaniu prac można zarabiać od tysiąca nawet do dziesięciu tysięcy. Kupowanie prac naukowych to tylko jeden z procederów, które szerzą się na polskich uczelniach. Niegdyś w modzie było kupowanie dyplomów, dziś na całe szczęście coraz trudniej żyje się takim okupionym magistrom i doktorom, bo z góry są ścigani choćby za świadome posługiwanie się podrobionym dokumentem. To jednak nie wszystkie problemy wynikające z tego faktu. Głównym jest to, że pisanie prac nie jest formalnie procederem, problemu nie ma, bo faktycznie jest akceptowany, skoro jest na niego popyt. Ciekawe jest tylko to, skąd komisja egzaminacyjna ma pewność, że student był w stanie napisać "licencjatkę", skoro nie tryskał w okresie studiów inteligencją? Tu odpowiedź nasuwa się zgoła sama - po prostu przepychali go za pieniądze. Niestety nigdzie w kraju nie postawiono jeszcze komukolwiek zarzutu łapówkarstwa na uczelniach, ale jak niesie "wieść gminna", najczęściej do nieuczciwych transakcji dochodzi ze studentami wieczorowymi lub zaocznymi.
RN

Najnowsze artykuły w tym dziale Bądź na bieżąco, zamów newsletter