Mikołaj Grynberg jest reporterem, fotografem, psychologiem i pisarzem. Jego zbiór opowiadań "Rejwach" był nominowany do prestiżowej nagrody literackiej Nike. Do ważnych publikacji jego autorstwa zalicza się "Ocalonych z XX wieku", "Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne", "Księgę Wyjścia" oraz album "Auschwitz - co ja tu robię?". Wydana w sierpniu br. jego najnowsza dokumentalna książka pt. „Jezus umarł w Polsce” to zbiór rozmów z osobami, które pomagały imigrantom na granicy białorusko-polskiej.
„Tak naprawdę to go zabiliśmy”
Jak wyjaśnia autor książki, jej tytuł nie obraża niczyich uczuć religijnych. - Przecież nadal nadaje się imię Jezus chłopcom urodzonym w różnych częściach świata, a niektórzy z tych chłopców umierają w Polsce. Issa (Jezus) Jerjos miał 24 lata, był chrześcijaninem z Iraku, który zmarł na polsko-białoruskiej granicy. Zmarł to za mało, tak naprawdę go zabiliśmy. Wiele razy próbował do nas się dostać. Był ciężko chory, trafił do szpitala w Polsce i stamtąd, mówiąc wprost, został porwany przez Straż Graniczną, a potem ponownie wyrzucony za granicę, na Białoruś. Przy kolejnej próbie powrotu do Polski już po prostu nie miał siły, był w takim stanie, że umarł – mówi Mikołaj Grynberg
Reporter podkreśla, że nie planował pisać tej książki.
- Miałem zamiar pisać całkiem inną, lecz nagle nabawiłem się takiej wiedzy o tym, co się dzieje na polsko-białoruskiej granicy, że nie dało się przejść obok niej obojętnie. Wrócę jeszcze do tytułu. Nie jest on jakąś metaforą ani żadnym chwytem. To jest zdanie, które opisuje fakt. Tytuł w dokumentalnych utworach jest jedynym miejscem, gdzie można sobie pozwolić na literaturę. Bo w środku musi być prawda i tylko prawda – mówi autor.
Zaznacza też, że tytuł jest symboliczny, jest prowokacją. - Ale nikomu nie przychodzi do głowy, że czytając tę książkę trafią na opowieść o tym młodym mężczyźnie, i że on miał na imię Issa, czyli Jezus i umarł na naszej granicy – wyjaśnia Mikołaj Grynberg.
„Poronienia, porody, operacje”
„Jezus umarł w Polsce” to zbiór rozmów z ludźmi, którzy chodzą do podlaskich lasów ratować życie ludzkie. W książce są też dwie rozmowy ze strażnikami granicznymi, którzy byli w tamtym czasie na granicy polsko-białoruskiej. - Kryzys na granicy polsko-białoruskiej zaczął się latem 2021 roku i dużo moich znajomych jeździło tam pomagać, byli wolontariuszami. Wydawało mi się, że jestem dobrze poinformowany o tym, co się tam dzieje, czytałem o tym w gazetach. W grudniu 2021 roku dostałem jednak wiadomość, od kogoś kogo wcześniej nie znałem: przyjechałby pan do nas porozmawiać? Pisała to osoba, która pomagała imigrantom na polsko-białoruskiej granicy. Postanowiłem, że jadę, chociażby z szacunku dla tego, co oni tam robią. Ale o czym będziemy rozmawiali – zapytałem. - Chcemy, żeby ktoś posłuchał o tym, co się tutaj dzieje – odpowiedzieli.
Gdy Mikołaj Grynberg dotarł na miejsce, czyli na Podlasie, osoby, które nawiązały z nim kontakt, były akurat w lesie. - Nie było ich kilka godzin, wrócili kompletnie przemoczeni. Wyrzucili z plecaków mokre ubrania, śpiwory, buty, puste słoiki po zupie. Spakowali w plecaki wodę, ciepłe ubrania, suche śpiwory i znów pojechali do lasu. Dopiero o godz. 22 siedliśmy do stołu, żeby zjeść kolację. Zaczęli wówczas mówić. Nie zadawałem żadnych pytań, to oni wyrzucali z siebie te historie. Nie byłem przygotowany na to, co usłyszę. Myślałem, że wiem, co się tam dzieje. Na poziomie ich osobistych historii, okazało się, że nic nie wiem. Wiedziałem, że przychodzą ludzie z kraju, gdzie jest wojna, uciekają, ale nie o tym, co się tam dzieje na miejscu w lesie, w tym śniegu..... To, że umierają ludzie, że są tam poronienia, porody, odbywają się operacje, składa się otwarte złamania. Horror – mówi Mikołaj Grynberg.
„Dali jeść, pić i zapalić szluga”
Jak wygląda taka leśna pomoc? - Na telefon przychodzi pinezka, czyli powiadomienie, że ktoś w danym miejscu czeka na pomoc. Pinezce towarzyszy też informacja w jakim stanie zdrowia są imigranci, czy są z nimi dzieci - opowiada Mikołaj Grynberg.
Autor podkreśla, że imigrantom na Podlasiu do czasu wojny rosyjsko-ukraińskiej pomagali ludzie z całej Polski. - Przyjeżdżali jako wolontariusze, na tydzień, dwa. Pomagali także ludzie lokalni. Gdy Rosjanie zaatakowali Ukrainę, większość z tych wolontariuszy przeszła na granicę polsko-ukraińską, ze względu na skalę tamtejszej imigracji. Wtedy do pomocy na Podlasiu zostali sami lokalsi. Kim są ci lokalsi? Po części są to ludzie, którzy kiedyś nimi nie byli. Żyli w miastach i uciekli z nich, postanawiając pędzić spokojne życie na wsi. Nagle na podwórkach tych lokalsów pojawili się obcy. Zmarznięci i głodni. I ci lokalsi wyszli, dali im jeść, dali im zajarać szluga. Jednak zdarzał się sąsiad, który doniósł natychmiast. Zanim oni zdążyli tego szluga wypalić, Straż Graniczna była już po nich. Złapała i wyrzuciła za płot – mówi autor książki.
„Tu jest Wyjebkowo”
- Kiedyś lokalsi, jak się pojawiał obcy, dali mu wodę, albo nie dali. Jednak zawsze dzwonili po Straż Graniczną, bo miała u nich szacun. Mówili o nich: dobra policja. Oni się przecież znają się, mieszkają obok siebie, razem chodzili do szkoły. Zawsze się dzwoniło na Straż Graniczną. Oni jak kogoś złapali, to odstawiali go do ośrodka dla cudzoziemców. Tam uruchamiano procedury - państwo sprawdzało, kim jest ten człowiek i czy go deportuje, czy występuje on o ochronę międzynarodową, czy o azyl. Tak było kiedyś. Tak było do sierpnia 2021 roku, kiedy na początku grupa 50 osób, potem 32 osoby głównie z Afganistanu i Afryki ugrzęzła na prawie 2 miesiące między kordonem białoruskiej straży granicznej a polskiej. To był taki pokaz bezradności służb – mówi Mikołaj Grynberg.
Jak mówi autor książki, teraz na tereny przygraniczne lokalsi mówią „Wyjebkowo”. - Ludzie miejscowi zrozumieli, że straż graniczna przestała już opiekować się imigrantami i zachowywać się w ludzki sposób w stosunku do nich. Jak kogoś łapią, to wiozą do lasu i wyrzucają z powrotem na Białoruś. Wtedy Białorusini mówią „sio”, wracajcie do Polski. I ci imigranci wpadają w strefę śmierci, z której nie są w stanie się wydostać. Bardzo mało jest osób, którym udało się po paru, czy więcej nieudanych próbach wrócić do Mińska, a potem do swoich krajów – wyjaśnia Michał Grynberg.
Dlaczego chcieli wracać do siebie? Jak mówi reportażysta, tu, na granicy prawie już umarli, więc może bezpiecznej będzie na wojnie w Jemenie?.
„Drzwiczki i żyletki”
Jak mówi Mikołaj Grynberg, większość push backów odbywa się na pasie kilku kilometrów od granicy. - Imigranci nie są w stanie przejść dalej, są wyłapywani na terenie RP i wyrzucani na stronę białoruską. Teraz jest płot, a w nim takie drzwiczki, i co jakiś czas polska Straż Graniczna otwiera je i wypycha nimi imigrantów. Uprawia też taki przedziwny „sport” - łapie grupę na przykład 10 osób i co parę kilometrów każdego wyrzuca osobno, żeby nie byli razem. Jest to takie dodatkowe okrucieństwo – opowiada autor książki.
Jak podkreśla Mikołaj Grynberg, push back jest łamaniem prawa międzynarodowego. - Konwencja Genewska mówi, że jeśli na naszej ziemi pojawia się człowiek, który prosi o azyl międzynarodowy, to możemy go cofnąć do kraju, z którego przyszedł tylko pod warunkiem, że ten kraj jest bezpieczny. Białoruś w kodach międzynarodowych nie jest dzisiaj bezpiecznym krajem. Więc my ich wyrzucamy tam łamiąc prawo. Polskie służby dodatkowo stosują tortury i są okrutni, ale dużo okrutniejsi są Białorusini – mówi reportażysta.
„Białoruskie biuro turystyczne i woda za seks”
Skąd ci ludzie biorą się na granicy? - Rząd białoruski zorganizował agencję turystyczną, która oferuje ludziom z biednych krajów Bliskiego Wschodu, Afryki, taką usługę: dowieziemy cię samolotem do Mińska, stąd przewieziemy cię na granicę, stamtąd masz rzut beretem do Unii Europejskiej. Reżim białoruski zarabia krocie na tych ludziach i nie pozwala im wracać. Opowieści, które ja słyszałem o strażnikach białoruskich są straszne. Mają psy, które są szkolone, by zdzierać z człowieka ubranie, ale tak warstwie po warstwie i puszczają tak ludzi zimą w las. Jest też przemoc seksualna, wszystko można za seks. Ludzie tam koczują miesiącami: woda, jedzenie za seks. Ci ludzie są tak zmaltretowani, że sama myśl o push backu powoduje śmierć ….ze strachu – mówi Mikołaj Grynberg.
Autor twierdzi, że budowa muru na granicy nie zatrzymała nielegalnych przejść. - Nic ich nie zatrzyma. Ponieważ ludzie uciekają przed wojną, głodem czy suszą, która nie pozwala wykarmić im dzieci. Mur spowodował jeszcze większe cierpienie: więcej kontuzji, otwartych złamań, bo ludzie spadają z tego muru lub drą sobie skórę o żyletkowy drut, który go wieńczy - opowiada autor książki.
„Tak mówiono w Norymberdze”
Co można powiedzieć o lokalsach, którzy pomagają imigrantom? - Są to ludzie, którzy nie udźwignęli sytuacji, że za ich płotem, czy w ich lesie, ktoś umiera. Sami byli zdziwieni, tym kogo tam spotykają. Nigdy nie słyszałem, żeby wydarzyła się jakaś historia, że ci ludzie w drodze kogoś napadli, zrobili komuś krzywdę. Duża ich część to ludzie wykształceni: akademicy, inteligencja, oczywiście nie wszyscy. Dlaczego? Bo oni wiedzą, że ten szlak i tak jest najbezpieczniejszy (niż śródziemnomorski – red.) Umieli zrobi rozeznanie i ocenić ryzyko, że to właśnie tędy trzeba iść – mówi Mikołaj Grynberg.
Autor podkreśla, że polski rząd „w swojej bezradności wymyślił, że zrobi tam stan wyjątkowy na pół roku”.
- Stan wprowadzono, ale i tak nie było wiadomo, co wolno, a czego nie nie wolno. Okazywało się, że wiele zależy od humoru komendanta. To dotyczyło push backu, jak i relacji z rdzenną ludnością Podlasia. Raz można było przejechać przez punkt sprawdzający, a drugi raz nie. Rozkazy nie są wydawane na piśmie, to są rozkazy ustne. Było kilka procesów na początku tego kryzysu, które Straż Graniczna przegrała. Potem polski Parlament przegłosował ustawę „wywózkową”, która jest sprzeczna z prawem międzynarodowym. Dużo kobiet i mężczyzn odeszło ze Straży Granicznej, bo nie byli w stanie wykonywać tego zawodu dalej w takich warunkach – podkreśla autor książki.
Mikołaj Grynberg podkreśla, że bardzo trudno było mu porozmawiać z kimś, kto jest na służbie na granicy polsko-białoruskiej.
- Tam panuje pewna kultura, taka kultura kancelaryjna. Oni mają rzeczników prasowych i jak się chce rozmawiać z kimś, to wypowiada się rzecznik. Budzi obrzydzenie słuchanie rzeczniczki Straży Granicznej, bo nie trzeba być wielkim specjalistą od tego, aby wiedzieć, co się tam dzieje. Wystarczy posłuchać, co mówi pani rzecznik. Ona rozmija się z prawdą i jest agresywna. Oczywiście są przecieki z tego, co się tam dzieje. Kiedy na granicę ściągnięto WOT, wojsko i policję (łącznie 13 tys. mundurowych), to zaczęto robić mieszane patrole, po to, aby ludzie się nie znali. Idzie się w las z kimś na patrol, komu nie można zaufać. Nie wiesz, czy możesz dać wodę uchodźcy, czy on cię podkabluje czy nie? To nie jest tak, że Unia Europejska czy ONZ o tym nie widzą, co dzieje się na polsko-białoruskiej granicy. Oni są zadowoleni, że Polska jest tym krajem nurzającym się w tej krwi, a inni nie. Nasz rząd tę sytuację chce rozwiązać siłowo, tak się nie da tego zrobić. To jest dramat – mówi autor książki.
Mikołajowi Grynbergowi udało się porozmawiać z dwoma strażnikami granicznymi. - Oni mówią coś, co jest z jednej strony niesłychanie dziwne, a z drugiej niesłychanie znajome. Bo oni mówią to samo, co mówiono w Norymberdze: takie były rozkazy – wyjaśnia autor.
Jak udało się Mikołajowi Grynbergowi dotrzeć do strażników granicznych, którzy chcieli z nim porozmawiać? Z jednym z nich spotkał się w jego domu, a z drugim nocą w lesie. Co opowiedzieli? Zapraszamy do lektury książki.
Rozmowy, którą prowadził Dominik Żyłowski z Biblioteki Elbląskiej z autorem książki, wysłuchała Anna Dawid
Już 19 października w Bibliotece Elbląskiej spotkanie z Pauliną Siegień, autorką książki „Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu”. Natomiast 7 listopada spotkanie z Wojciechem Chmielarzem, autorem popularnych kryminałów.